środa, 30 grudnia 2009

nju jer.

no to jeszcze - pyk - na Nowy Rok.
bo jutro ze starym wyjeżdżamy i nas nie będzie.
o.
i reset od kompa.
CAŁKOWITY.


więc na Nowy Rok życzę Wam już dziś:
żeby zapierał dech w piersiach.
żeby przyniósł to, co przynieść powinien, nawet jeśli to nieuświadomione.
żeby był czasem właściwych wyborów i właściwych ścieżek.

i na początek nowego - trochę relaksu z niepokojącą piosenką.




p.s. postanowienia noworoczne? anyone?

piątek, 25 grudnia 2009

xmas.

to co?
wszystkiego.
spokoju.
ukojenia.
radości.

niech będzie tak, jak powinno być.

ja też nie zrobiłam nic. nie ugotowałam, nie posprzątałam, nie napiekłam.

pojechałam do domu rodzinnego.
i jest jak powinno być.

święta to nie czyste szafki.
nie trzy blachy ciasta.
nie licytacja na najpiękniejszą choinkę.

święta to moja rodzina.
stół z białym obrusem i oni.

i cieszmy się tym. bo wszystko jest na swoim miejscu.
po prostu.

wesołych.

czwartek, 17 grudnia 2009

choinkom, piernikom i innym wynalazkom mowimy stanowcze NIE.

no to ten.
bo wszyscy o swietach i gotowaniu. moj tylek na sama mysl o tej rozpuscie cierpi.(czy sformulowanie, ze "moj tylek na sama mysl" nie sprawia wrazenia odrobine... hmm... perwersyjnego?)
ja jakos nie czuje klimatu. sama nie wiem.
w domu syf. choinka stoi, a i owszem.
bo tatus kupil. sam sobie kupuje, bo je potem wsadza w ogrodku. nie wiem, po co mu jeszcze jedna choinka, jako iz posiada ich trzy pierdyliony, zbierane od wszystkich znajomych po swietach, ale skoro chce - niech ma. laskawie sie zgodzilam i laskawie przyjelam pod swoj dach. i tak stoi. w obklejonej ziemia doniczce, schowana pod fikusa. ponoc cos tam jej trzeba powiesic. ale nie wiem.
pierniki? owoce? zabawki?

pf.

nie czuje tych swiat, cholera.
wogle.

dobrze, ze ten snieg spadl to przynajmniej wiadomo, ze zima. i ze hejze ho, lulajze i inne. czy to kurde naprawde chodzi o konkurs na najlepiej wyczyszczony kibel albo szafki?
prezenty wymyslone - 0.
prezenty kupione - 0.
prezenty zamowione - 1 (i to tylko dlatego, ze stary dal linke do empiku, co chce. to zamowilam, jeszcze nie dotarly, nie wiem, czy dotra)
kupilam kartke sztuk JEDEN. wysle babci. tyle z tych swiat mam.

sama nie wiem. moze tez mnie natchnie, moze poczuje magie swiat i rzuce sie w jame lwa (czy lew ma jame? alma powinna wiedziec z tego safari. to ma?) albo w paszcze lwa (paszcze ma na pewno), czyli ze do supermarketow po zakupy. na razie bylam tam RAZ. nie bylo fajnie. kupilam jogurty i papier toaletowy ostatecznie, czyli tak dosc srednio swiatecznie, chociaz kiedys z pewnoscia NIKT nie wzgardzilby prezentem w postaci papieru. bo wiadomo. towar deficytowy.

coz, pewnie znowu bede spozniona. z prezentami, sprzataniem, choinka i wszystkim innym. ja dosc czesto sie spozniam, nie wiem, dlaczego.
wlasnie ostatnio o tym myslalam, ze to taka moja cecha rozpoznawcza. wiekszosc znajomych polapala sie w tym zasadniczo i jak umawiaja sie na 19 to przychodza o 19.20 i ja wlasnie koncze sie szykowac. i to nawet nie tak, ze ja jestem na niedoczasie (tak zwanym). nienienie
wszystko w czasie idzie, tylko jakos tak. wychodzi inaczej.
odkad pamietam sie spozniam. wszedzie i zawsze.
ciekawe czy na wlasny pogrzeb sie spoznie (przepraszam bardzo, czy moze sie pan przesunac, bo tu paniOM trza polozyc). to by byla taka wisienka na torcie.
bo to ze sie spoznie na slub to oczywiste.
stary nie bedzie zaskoczony.
mysle, ze wrecz przeciwnie, gdybym przyszla o czasie, wystraszylaby sie chlopina, ze inna sobie bierze. a to jednak ryzyko. nigdy nie wiadomo, co los przyniesie.
(pamietacie - bo mi sie przypomnialo - w "cztery wesela i pogrzeb" byl nawet taki watek, jak boskiego hju granta oszukali i przestawili zegarki, zeby sie na wlasny slub nie spoznil, bo on zawsze sie spoznial wlasnie. czuje pokrewienstwo z hju.)

moj szanowny pracodawca chyba juz okrzepl z mysla o spoznianiu sie.
moja macierz rowniez.

ja bym chciala BYC PUNKTUALNA.
tylko zasadniczo - JAK.

no i ze swietami tez sie spoznie. to moze by je tak przesunac? na styczen, hmm? pewnie bym zdazyla. nawet piernikow napiec.

aa! zdalam ten gupi egzamin. chyba znaczy sie, bo niestety wyniki podano po jakichs numerach, ktore niby nam nadano (jak krowom), ale ja tego numeru nie znam. znaczy znalam, ale zapomnialam.
wiec przypuszczam, ze to moj numer i to by oznaczalo, ze zdalam.
no. a jesli nie, to co sie bede przed swietami stresowac.

i taki tumiwisizm se uprawiam.

p.s.
jutro przyjezdza slowotoczka. z zagramanicy. z rajchu, znaczy sie. za 24 godziny bedzie na polskiej ziemi. fajnie. bardzo fajnie nawet. bardzo bardzo bardzo fajnie. wreszcie zycie nie bedzie mialo sensu w odpowiednich barwach. (bo droga o. ostatnio jest w depresji pracowej, ktora jednakowoz jest mi zbyt dobrze znana i jakos tak malo mnie porywa. a droga o. nie chce zmienic depresji). i znowu nic nie zrobie. a juz na pewno nie upieke piernikow. (nie wiem, co z tymi piernikami mam, ale ostatnio zrobil sie to dla mnie wyznacznik dobrej gospodyni. to ze jestem gospodyni jak z koziej d. traba to wiem. ale wiecie - POZORY! POZORY!)

środa, 9 grudnia 2009

jest bosko.

wspaniale, prawda?
za oknem słońce, deszcz jest tylko jakimś grzesznym wspomnieniem. wstaję rano, wyspana, wypoczęta, zrelaksowana.
mam urlop, więc biegnę rano do sklepu po pyszności na śniadanko. na zewnątrz pięknie pachnie liśćmi i kwiatami. słońce zagląda mi w oczy, zakładam swoje okulary słoneczne i uśmiecham się w niebo.
w domu porządek, wszystko błyszczy, wysprzątane, uprane, uprasowane, nic nie trzeba więcej robić. jem więc śniadanko i popijam herbatkę. co by tu dziś zrobić? może pójdę do kosmetyczki? może pojadę na basen? mam tyle czasu, żeby się relaksować. mam cały dzień, żeby odpocząć i napawać się piękną pogodą, ciepłym powietrzem.
wieczorem zjemy dobrą kolację, napijemy się dobrego wina, a co. może wpadnie przyjaciółka i spędzimy wieczór na plotach?
nie trzeba się spieszyć.
nie trzeba gonić.
nic nie trzeba.
odpoczywamy, a świat nam sprzyja.


no, kurwa.

czy to jasne, że mam egzamin w piątek?
i że nie chce mi się spać?
i że nie pada?
wcale!

p.s. ja naprawdę mam urlop. wiecie - URLOP WYPOCZYNKOWY. normalnie zdechnę ze śmiechu.

sobota, 28 listopada 2009

Gott weiss ich will kein Engel sein.

na zakładzie zabrakło w czwartek prądu. czujecie ten klimat?
"pani gieniu! ciągneli my prunt od somsiada na lewo!".
autentyk.
odjazd nieprzeciętny.
generalnie zakład stanął był, gdyż bez prądu jest dość ciężko pracować. nie, żeby się nie dało. co to to nie. w sumie się da. tyle że ciężko.
zasadniczo pobieżnie to można na ten przykład posprzątać albo wypalić kilka petów. popatrzeć przez okno. pomyśleć nad życiem. wszak to też poważna praca.
dziwny klimat. po pierwsze dlatego, że nic nierobienie jest jeszcze bardziej męczące niż zapinkalanie przez cały dzień jak zając na gonitwie chartów. (no bo tam są zajĘce, co nie? czy to tylko następne kłamstwo filmów jak z tymi rolkami? sama nigdy nie byłam i się nie wybieram, bo jakoś średnio mną wstrząsa widok biegnącego psa. tyle to ja codziennie widzę. jak pani eugenia z perełką wyjdzie na siku. może bieg to to nie jest i chartom nie dorównuje, ale się perełka stara. całym swym otłuszczonym jestestwem).

w każdym razie takie wydarzenia na zakładzie zawsze jednak ożywiają atmosferę. bo wiecie, nudno nie jest. no nie jest.


znowu się uczę, szlag.
ostatni raz w tym roku. mało pocieszające, ale coś trzeba se znaleźć nie.

i jeszcze - wiecie gdzie wczoraj byłam?
tak. byłam tam:


chyba nie umiem opisać, jak było bosko.
było. po prostu.
tak, śpiewałam. owszem.

a potem poszłam potańczyć w rytm prince'a.
eklektyzm w pełnej formie. ale jakoś nie przeszkadza mi to.

ach.

sobota, 21 listopada 2009

be always grim.

nie wiem, co się dzieje, ale ostatnio ciągle się uśmiecham.
taki dobry czas.
w sumie fajnie, powinnam się chyba cieszyć (że się cieszę, pff), ale... jestem lekko w szoku. geschockt znaczy się.
bo widzicie.
idę se ulicą. słucham se muzyki (nienienie, nie "closer", wesołej, zaraz Wam puszczę) i się uśmiecham. fajnie jest - słoneczko, cieplutko, nowe buty, a i owszem. generalnie do przodu.
iiiiii?
ludzie się dziwnie patrzą.
prawie że stukają się wirtualną ręką w wirtualną głowę. bo jak to? śmieje się do siebie. podśpiewuje pod nosem. wariatka, panie. wariatka.
w tym kraju nie można być zadowolonym, nie?
ostatnio nawet znajomi się pytają, co ja się tak uśmiecham. A CO? NIE WOLNO?
ten kraj to raj dla true norwegian black metal. i realizacji ich mrocznych zasad polecam poczytać. i zapamiętać. szczególnie tę nr 3 "bądź ponury". bo inaczej tu się nie da.
a ja nie wiem, czemu.
ostatnio nawet przeprowadziłam test. uśmiechałam się do ludzi mijanych na ulicy. tak po prostu, żeby się uśmiechnąć. żeby być miłą (matko, świat się kończy). i co? uśmiech odwzajemniali wyłącznie faceci. zakładam zatem, iż interpretowali mój uśmiech cokolwiek błędnie.
a to podryw być nie miał.

bo ludzie się nie uśmiechają na ulicy, chyba że są dziwni/nienormalni/chorzy.

bądź ponury.
narzekaj.
marudź.
bądź niezadowolony.
bądź prawdziwym Polakiem.


także tego.
dziś świeci słońce, jest ciepło i jest fajnie.
to się pouśmiecham.
pouśmiechacie się też? pomimo kuszącej wizji pozostania true norwegian black metalowcem?

a jak macie wątpliwości, to macie to... nie ma szans się nie uśmiechać. i nie tańczyć w mieszkaniu.
o.

środa, 18 listopada 2009

wir sind sehr sportlich!

ostatnio znowu (ZNOWUŻ) postanowilam poprawić swą kondycję psychofizyczną (bo ponoć w zdrowym ciele zdrowy duch! howg), azaliż sprawdzilam wszystkie baseny w okolicy. odrzucilam częsc (nie, nie zamierzam jechac autobusem 87647 minut z mokra glowa. to nawet nie chodzi o zapalenie pluc. tzn. o to tez. ale glownie chodzi o to, ze z mokra glowa i po basenie wygladam jak topielica i jednak nieco boje sie inkwizytorow. tak,wlasnie czytam jacka piekare. nie, nie jestem nienormalna). w kazdym razie sprawdzilam te baseny, wybralam jeden i ustalilam PLAN! srody basen, czwartek aquaaerobic (czy jak to sie pisze). brzmi dumnie, jestem dumna, jest fajnie, lubie plywac, brakuje mi sportu.

bo plywanie to jedyny sport jaki przyjmnę. wszystkie inne mnie odrzucają jakos.
niemniej, chwalę się slowotoczce tym jakże cudownym postanowieniem i odważnym krokiem. i że MOŻE potem dojdą jakies inne sporty, wiecie - aerobic, rower, bieganie?
i tak se dyskutujemy, ach jakie jestesmy usportowione, usmiechy na chinczyka, kiwanie glową i gdyby to nie bylo gg, to moze nawet - poklepywanie po ramionach. cos wisi co prawda w powietrzu, ale! któżby się zastanawial! "tak tak, droga slowotoczko!, tak tak droga saskiio! wspaniale, ze uprawiamy sporty".

potem nastapila chwila ciszy.

ktos MUSIAL SIE ZLAMAC.

no po prostu MUSIAL (to slowo jest tu zabawne w kontekscie slowotoczki,ale nie chce mi sie w szczegoly wchodzic)

i zlamala sie.
wyznala.
"to jak już takie wysportowane staramy se być, to Ci powiem, że siodelko od rowera mnie w dupę obciera i trace w ogole wszystkie zmysły jak se nim jade, po paru km nie czuję rąk, nóg, płuc i w ogole wszystkiego!
.
.
.
nienawidze rowerow"

uznalam, iz to chwilowe zalamanie jednakowoz.
bo my w koncu wchodzimy teraz na nowa droge!

ale nie.
potem nastapila fala goryczy:
"więc tak, bieganie polega na tym, ze wybiegam ochoczo z akademika (no wiesz, lans, wszyscy stoją na przystanu, paCZĄ). więc parę metrów to zawodowy jogging
póxniej pojawiają się problemy i zatrzymuję się z jakimś jeżozwierzem w brzucu, ktory probuje się wydostać
kolka numer jeden po pierwszych 3 minutach
potem jest marszobieg, biegniemy 5 latarni idziemy 3 latarnie
lub czasem odwrtnie
ale generalnie bieganie jest suuuper, bo można się fajnie ubrać (podobno wyglądam bardzo seksownie w moich spodniach do biegania).
ale lubię biegać znaczy biegac po mojemu
ale rowera to ja nie zniese
nie dość, że nogi bolą jak cholera, to dupa jeszcze bardziej boli, później ręce i w ogóle wszystko
i jeszcze muszę uważać na innych głupków, którzy tez jadą
i na jakieś dziwne przepisy rowerowe
glupie to jak cholera
rower jest passe"

no. i tyle.
zaasadniczo pobieznie to jak sie nad tym zastanowic, nie mam nic wiecej do dodania.
zostane przy tym swoim basenie.
fakt, tylek mam wielki, w kostiumie - jeszcze wiekszy, ale pod woda nikt nie widzi.
i fajnie tak plywac - ziuuum w jedna, ziuuum w druga.
czlowiek sie zmeczy, ale nie spoci. i czuje, jak mu spala sie ta tkanka tluszczowa z cichym sykiem.

a potem mozna spokojnie pojsc do mcdonalda.

bo o to w tym chyba chodzi, co nie?

wtorek, 17 listopada 2009

szalenstwo!

a wiecie, że niektórzy to już pierniki robią? znaczy się - ciasto na te pierniki! serio, serio. to oznacza tylko jedno - idom swieta. idom i idom.
istnieje spora szansa, ze w sklepach te swieta widac juz od miesiaca, ale ja przybralam znowu poze "fuj" do sklepow i swiata, zatem nie wiem, jak sie sprawy maja. nawet ostatnio bylam w jednym sklepie, zeby byc calkiem uczciwa, poniewaz z okazji urodzin otrzymalam zastrzyk gotowki od ojcow, ale... jak to zwykle bywa, jak sie ma kasy, brak czegokolwiek w sklepie.
i nie ze bylam w jednym.
zaprzeczam rowniez, jakoby w samych sklepach nic nie bylo. bo towar lezy.
tylko jakis taki malo atrakcyjny.
pieniadze wiec przepuscilam na inne rozrywki. i jak znam zycie - teraz w sklepach pojawilo sie cale mnostwo towarow luksusowych, pozadanych i idealnie dla mnie skrojonych. wszak piniendzy juz brak. nie wiem, skad ta zaleznosc, ale znana jest mi od dawien dawna i z zadziwiajaca systematycznoscia oraz - rzeklabym - upierdliwoscia! - pojawia sie za kazdym razem.
stad w sklepach nie bywam.
stad nie wiem, czy swieta juz zawitaly do tychze.
zawitaly?

no bo co. u mnie slonce i kolejny egzamin do przodu.
czuje sie jak zdobywca.
jako ten zdobywca rowniez swietowalam kolejny raz kolejny egzamin. najpierw z wspoltowarzyszami niedoli, ktorzy postanowili umierac kolejno w kaciku knajpy. a nastepnie z droga o.
z droga o. to zasadniczo pobieznie wybralam sie na pogaduchy. ale ostatecznie, po spozyciu odpowiedniej ilosci wodki (podwojnej, pff) z red bullem wjechalysmy na imprezownie.
bo wiecie - depresja depresja, ale potanczyc tez trzeba.
to chyba jasne, ze po 6 godzinach siedzenia/tanczenia w knajpie, wypiciu odpowiedniej ilosci alkoholu i wypaleniu tyluz papierosow wciaz nie obgadalysmy wszystkiego?

stary juz nie pyta, o czym my rozmawiamy. no bo o czym? o niczym. o. ma depresje. ja mam depresje. o. nie ma depresji. stary nie rozumie, ze mozna o tym 6 godzin rozmawiac. ja nie rozumiem, ze on nie rozumie.
ciezko z tymi starymi sie czasem dogadac.

w imprezowni darlysmy z o. ryja (znaczy sie - SZCZEBIOTALYSMY) do piosenki "malcziki". nie zebym pracowala w korporacji i jakos bardzo identyfikowala sie z tym tekstem, ale... wokol jakos nie wykazywano zrozumienia WOGLE.
i uswiadomilysmy sobie, ze... zaczynamy byc najstarsze.
bo tam same studenty, panie. same!
niezwykle to bylo wzruszajace i slodkie (szczegolnie dla o., ktora strzelala oczkami w poszukiwaniu NAJMLODSZEGO, pff), dopoki se nie uswiadomilam, ze TO MOJE STUDENTY. mowie Wam. dramat. az sie zakrztusilam.

no i co jeszcze, co pomaga mi uswiadomic, ze pierwsze zmarszczki tuz tuz?
ostatnio w gronie znajomych pojawily sie ostre dyskusje w temacie slubow, wieczorow panienskich i kawalerskich. glownie z naciskiem na wieczory, of course.
i wiecie, do czego doszlismy? ze z calej tej rozowo-pierdzaco-slodkiej otoczki, jaka powinna towarzyszyc takim szczesliwym wydarzeniom w gronie przyjaciol, pozostala wylacznie ta rozowa. jak kolor futerka kajdanek oraz slomkopenisow (uwierzcie, JEST COS TAKIEGO), ktore ogladaly z zapalem moje przyjaciolki, planujac "ostatni wieczor wolnosci".
absolutnie, calkowicie i zupelnie nie kumam slomkopenisow, strojow pielegniarek z targu za czypindziesiat ani striptizerow.
nic a nic.
nie wiem, czy jestem staroswiecka? a moze mam wysoki prog poczucia zazenowania? a moze jeszcze cos innego? bowiem okazalo sie, iz allegro oraz inne serwisy oferujace dobra masci wszelakiej, maja takich gadzetow zyliony. rzeklabym NA PECZKI. w dowolnym wzorze, kolorze, wymiarze. co sobie wymyslisz - jest. byle bardziej zenujace i bardziej kiczowate.
spelnienie marzen kazdej kobiety. i mezczyzny zapewne tez.
zastanawiam sie nad tym, kto to kupuje. bo wiecie, ja tez lubie kicz, czasem az za bardzo, ale sa chyba pewne granice, ktorych przekraczac nie wolno? i o ile slomke z penisem ZNIESE, o tyle tort w ksztalcie penisa z czarnymi wloskami zrobionymi z rodzynek - z calym szacunkiem - staje mi w gardle. i to nie doslownie. nie nie nie.
a moze nie chodzi o zabawe, tylko to sie komus podoba?
nie wiem, co gorsze.
dumam i dumam.

i nic.
ciemnosc widze, ciemnosc.

a jak zobacze tortowego penisa na swym stole to...
zemdleje.
przynajmniej bedzie romantycznie.

środa, 28 października 2009

life is good

a co. napiszę se jeszcze raz dziś. to surpryza, nie?
a wiecie czemu?

bo jestem strasznie, bardzo, całkowicie rozentuzjazmowana.
nie, nie kupię nikomu niczego - nie wygrałam w totka. to nie to. (chociaż nie wiem, dlaczego nie wygrywam, ale istnieje teoria, że jest to związane z faktem, iż nie gram. nie do końca ją rozumiem - tę teorię, znaczy, no ale.)

nie, nie zostałam matką/ciotką/kimś innym.

nie zgadniecie!
dostałam prezent.
ale nie taki zwykły. nie taki ot.
dostałam prezent listem. z niemiec. od słowotoczki. na urodziny.
list, w którym wyznaje mi miłość i pisze, że z nikim nie może być życie tak bardzo bez sensu jak ze mną (tak, wzruszyłam się, chociaż wiem, że na pierwszy rzut oka może to wydawać się dziwne, ale kto czyta bloga, wie, że hasło "życie nie ma sensu" jest moim mottem przewodnim).
i jeszcze w tym liście były ... 4 paczki żelek haribo.
ŻELEK! HA-RI-BO! (macht Kinder froh und Erwachsene ebenso!)

bo ja kocham żelki. wszystkie.
a tam były żaby, jeżyny, maliny, miśki i żelki z sokiem! PRAWDZIWE NIEMIECKIE HARIBO!

i prawie się popłakałam.
no serio.
bo nie ma nic lepszego niż przyjaciele, prawda?

a żeby było śmieszniej - jak sama przebywałam na wygnaniu erasmusowskim - to moja droga o. również przysłała mi prezent - wieeeeeeeeelką kartkę (OGROMNĄ I STRASZNIE KICZOWATĄ. najbrzydszą kartkę ever. wspaniała!) oraz szalik. mam szalik do dziś. za każdym razem jak na niego patrzę to się uśmiecham. kiedyś jak go zgubiłam, wpadłam w panikę i przegoniłam starego po całym mieście w poszukiwaniu. bo to nie jest taki zwykły szalik, kumacie?

czasem wystarczą żelki, nie? i jakoś wszystko wygląda inaczej.
bo są ludzie, którzy o tych żelkach pomyślą. i wydadzą 6 (sześć!) ojro na przesyłkę. czy Wy macie pojęcie, ile to jest piniendzy dla takiego erasmusa?
albo pomyślą o tym, żeby wysłać smsa 5 minut po północy w dniu urodzin (zawsze droga o. to robi). albo o jeszcze innych rzeczach (np. o przyniesieniu mi kinderbueno z drogi do domu, jak to czyni stary).
i wcale nie trzeba totka, żeby być szczęściarzem.

fajnie mam, co?

:)


p.s. chciałam jeszcze zaznaczyć, iż NATENCZAS był tudzież taki czas, kiedy paket z rajchu (czyli z efu, czyli z niemiec) był marzeniem każdego dziecka. przynajmniej tu, na śląsku. bo tu każdy miał rodzinę w niemczech, która co jakiś czas wysyłała paczkę wypełnioną po brzegi skarbami z dziecięcych marzeń, a to: soczkami dodoni, czekoladami z okienkiem, reklamówkami z aldika, katalogami z quelle oraz - w okresie okołoświątecznym - lizakami czekoladowymi w kształcie mikołaja. były to towary deficytowe i upragnione przez społeczeństwo wszelkich klas i wieku. paket z rajchu był czymś, co wyznaczało status społeczny. czymś, co stanowiło o zaistnieniu na podwórku.
i ja taki paket dostałam.

nawet mój szanowny pracodawca się wzruszył tym wspomnieniem.

żal to czytać, żal tego słuchac. żenuła.

bo wiecie co?
ja się nie spodziewalam, serio. nigdy nigdy nigdy.

zlamala mi serce.
i to ona! moja droga o.

ech.
(tak, piszę sobie bloga w robocie i najwyrazniej los postanowil dac mi jednak do zrozumienia, ze cos nie teges, wiec tylko na tym kompie brak mi polskich literek. tych wszystkich uroczych zawijaskow. trudno. akcja dywersyjna zakonczona niepowodzeniem! mam swoje 15 minut przerwy pracowniczej i w tym czasie pisac bede bloga! czy z polskimi zawijasami, czy tez bez nich!)

a wiec (i bede pisac "a wiec". taka jestem buntowniczka) moja droga o. orzekla ostatnio, iz stalam sie kurOM domowOM. powiedziala tez pare innych rzeczy, ale nie czas to i nie miejsce (oj, nie), zeby przytaczac. nie mam tego oznaczenia 18 plus. a o. slownictwo ma bogate. oj, ma.

no i co.
no i niestety - przyznaje jej racje.
siedze w domu wieczorami. bloga zaniedbuje.
zoladek i watroba obrastaja spokojnie wszelkimi florami bakteryjnymi i zdrowotnymi powlokami.
w mojej szafie brakuje aspiryny c, wykorzystywanej przeze mnie dotychczas w jedynym slusznym celu, tzn. na zwalczanie kaca. zanim powstanie.
nie pamiętam, kiedy bylam w klubie na imprezie.
nic tylko te egzaminy i egzaminy.

i to nie jest zadna wymowka.
serio.
dramat.
odliczam dni do 3 listopada, bo wtedy nastepna kreseczka zostanie przekreslona i nastepny egzamin za mna.

i tak - dzien swistaka po prostu. nuda jak nie wiem.
nawet nie, ze sie nudze. co to to nie!
tylko taka nuda nad tymi ksiazkami.

matko jedyna.

no mowie Wam - dramat.

a serio to jestem po prostu spanikowana i oczekuje trzymania kciukow.
bo nic, zupelnie nic kreatywnego nie wymysle, dopoki ten egzamin nie minie.

a potem...
a potem - zanim bedzie nastepny - wylegne na miasto. jak za starych dobrych czasow.

idziecie?
o. tak:

niedziela, 18 października 2009

nie wróóóóóóci już.

bo mnie alma natchnęła.
napisała posta "perfekcyjny sobotni wieczór" (i myk - licznik biegnie, a tu człowiek wchodzi i co? dupa. normalna dupa: żadnego tam posta, tylko filmiki powklejane. ktoś tu oszukuje!)
pomyślałam se o takim sobotnim wieczorze. perfekcyjny sobotni wieczór to zazwyczaj była impreza, znajomi, kupa śmiechu, kolorowe drinki albo drinki bezbarwne, za to dające mnóstwo radości oraz tańce, hulanki, swawole plus poranne powroty do domu, w płaszczu przesiąkniętym zapachami tysiąca napotkanych ludzi lub po prostu zapachem zabawy, szalikiem naciągniętym na nos i marzeniem o ciepłym łóżku. ale ciągle z uśmiechem na twarzy i świadomością, ile legend wokół tego wieczora narośnie.

no.
to byliśmy wczoraj wraz ze starym u znajomych, z którymi kiedyś bardzo bardzo bardzo, a teraz jakoś mniej.
moja koleżanka jeszcze z podstawówki zaręczona z jednym z moich najlepszych kumpli z liceum. mieszkają se i budują podstawową komórkę społeczną. fajnie.
na rzeczonej imprezie pojawiło się wiele innych osób, znanych mnie lepiej lub gorzej, ale zasadniczo osób, o których z całą pewnością mogę powiedzieć tylko tyle, jaki alkohol lubią. bo ze spotkaniami w innym zakresie bywało różnie. a w ten styl wpisywaliśmy się pięknie. i wykonywaliśmy swego czasu plany 150% normy. potem drogi się rozeszły, ale wiadomo. pamięć o wydarzeniach i wspólnych osiągnięciach wciąż żywa.
no to co. wybralim się ze starym jesiennym wieczorem, uprzednio sprawdziwszy powrotne środki transportu ok. godziny 2 w nocy do nieskończoności. jako iż trzeba być świadomym, że jednak ciężko czyta się rozkład jazdy przysłaniając jedno oko. albo dwa rozkłady jazdy na raz, kiedy tego oka się nie przysłoni (kto wie, jak jest, ten wie. kto nie wie - trudno. to nie blog edukacyjny.)
w każdym razie - wiadomo. pojechaliśmy spotkać się ze znajomymi z liceum, z którymi niejedno razem i w ogóle. noce się zarywało.
ach, wspomnienia. i mając je na względzie, przyjęliśmy pewne pewniki co do kształtu tegoż wieczoru.
i to by było na tyle.
to że ktoś przyszedł z dzieckiem lub ciężarną żoną - to pikuś. dobrze, że w ogóle się zjawili i wielki NAPRAWDĘ szacun, że z takim arbuzem umiejscowionym w okolicy żołądka można tyle wysiedzieć na niewygodnym stołku.

ale poza tym...
jeden przyprowadził nową panienkę. panienka nieskrępowana, on - przejęty. wyprowadził swoje bóstwo o 23. oficjalnie z powodu bólu gardła. swojego.
jedna przyprowadziła męża (ten sam od dwóch lat, więc jakby średnia rewelacja), co jak się okazuje - bardzo wpływa na konieczność wychodzenia o 23.30. bo wiadomo! jak się ma męża i jest się stateczną panią domu to należy wejść na imprezę, rozlać się na fotelu (nie, to nie jest przesada. słowo "rozlać" zostało użyte celowo), założyć nóżkę na nóżkę i z wyższością patrzeć na niezamężne koleżanki - biedne stare panny. (czy mężatki słyszOM? niech mężatki wiedzOM, co robić)
i tak po kolei.
zasadniczo pobieżnie to zjedli co mieli zjeść, wypili co mieli wypić i... poszli spoczywać w swoich mieszczańskich łóżkach świętego spokoju.
nie wiem, dlaczego tak się dzieje z niektórymi. gdzie się podziały te śpiewy o 3 w nocy? i dlaczego ludzie pozwalają się usidlać? albo - co zabawniejsze - sami się w te sidła wbijają, wycierając sobie gębę pojęciem "dorosłość", "odpowiedzialność" oraz "stateczność".
wypiłyśmy za to.
nasi starzy też.
wypiłyśmy jeszcze raz i jeszcze.
a potem zapaliłyśmy fajki i wpadłyśmy w zadumę, usilnie balansując w celu utrzymania pionu na krzesłach.

czy tekst o "stateczności" naprawdę musi ludziom służyć do wycierania sobie rąk i uciekania w zacisze wersalki przed telewizorem?
co ma jedno do drugiego?

żenujące.


tak, wiem, że ta notka jest taka dziwaczna.
(głowa mnie boli trochę)
a serio - podłamałam się.

to już NIGDY nie wróci?

piątek, 16 października 2009

jak trza to trza.

kto zamawiał zimę?

ale proszę się przyznać, bez ściemniania. KTO ZAMAWIAŁ ZIMĘ?!
bo że se sama przyszła tak o, to nie uwierzę. "a to se wpadnę do Polski, bo oni i tak tam wesoło mają, to jeszcze ja im niespodziankę sprawię". ta, mhhm.
uprasza się o anulowanie zaproszenia. serdecznie się uprasza.

bo wstawanie w taką pogodę jest odrobinę problematyczne. i absolutnie nie trzyma się mnie pieśń "jak dobrze jest..." czy jak to tam było. poranek witam (o ile zmobilizuję się na tyle, żeby wydać z siebie jakikolwiek odgłos) rzuconym w stronę okna cięższym słowem, od którego NIE ROBI się jaśniej (wbrew powiedzeniu mojej matki rodzonej).
i pomyśleć, że tak jeszcze przez co najmniej 5 miesięcy.
arsenał mi się wyczerpie. a to by mnie całkowicie załamało już.

poszukuję jakiegoś dobrego motywatora - albo dla lata, co by przyszło (wystarczyłaby i niecała wiosna), albo dla siebie, żeby mnie ta szaroburość nie przerażała, nie cofała do łóżka i nie powodowała opadu ramion oraz cycków. bo mnie z roboty wywalą, serio. więc potraktujcie tę sprawę poważnie, bardzo proszę. chyba że zapragnęliście właśnie mieć mnie na utrzymaniu, dokarmiać, odziewać i dawać na opał.
chociaż nie. opał nie. nie mam pieca.
za to w kwestii ubraniowej nie jestem tania w utrzymaniu.
no niestety.


a propos!
ostatnio sobie pomyślałam, że powinny być jakieś ostrzeżenia dla potencjalnych kandydatów na mężów. np. dobrze gotuje, ale lubi frottowe majtasy. albo: co wieczór przywdzieje fikuśną bieliznę, ale nie potrafi umyć podłogi.
albo...
no właśnie - radzi sobie w domu, ale przepuści każdą ilość pieniędzy. wiem, wiem. nie musicie tu krzyczeć - to mogłoby się odnosić do każdej kobiety. w teorii naturalnie. bo w praktyce już niekoniecznie. większość kobiet ma jednak pewien instynkt samo(i rodzino-)zachowawczy i jednak on (ten instynkt, znaczy, nie wizja męża wyrzucającego walizkę za drzwi, nie nie nie) budzi się w nich przy usiłowaniu zakupenia 87465 pary butów "bo takiego odcienia jeszcze nie mam". i to usiłowanie pozostaje jednak NIE-UDOL-NE.
szczęściary.

chłop mnie z domu jeszcze nie wystawił.
stan konta przyprawia mnie o lekkie drżenie rąk. więc - jak to mawiała słowotoczka (która się, wyobraźcie se! germanizuje aktualnie - gruesse,gruesse) - sprawdzam ten stan tylko jak chcę poczuć się hardcorem. poza tym zbywam jego istnienie donośnym pff lub małowymownym milczeniem.
no doprawdy, jakby te cyferki coś mówiły. TO TYLKO CYFERKI.

nie wiem, dlaczego tak jest.
nie wiem.
moim marzeniem jest być skąpcem. ale takim wiecie - prawdziwym. co to jedna para butów i dwie bluzki. a lodówce masło z biedronki, bo tanio. co to mu nigdy nie przyjdzie na myśl, że dzień jest taki sobie to jeszcze jedna torebka NIKOMU nie zaszkodziła. a ta bluzeczka? phi! parę złotych, nie umrę z głodu. NIGDY!
zawsze o tym marzyłam. serio. wiem, że to dziwne.
a teraz, nie dość, że atakuję sama siebie, to jeszcze chłopu się obrywa rykoszetem. i co? miałby ostrzeżenie, by się chłopak... hmmm... lepiej przygotował?

jakkolwiek - jeśli znajduje się na sali ktoś, kto ma jakąś skuteczną metodę na wprowadzenie takiej zmiany, poproszę o wskazówki. będę dozgonnie wdzięczna. i nie przyjmuję tłumaczenia, że wszystkie kobiety to mają. aktualnie pozostaję w radosnym i głębokim przekonaniu, iż jestem wyjątkowa.
o.

no to co.
bo dziś mam trochę wolniejszy dzień (nie, nie że nie idę do pracy czy mam urlop. niczego się nigdy nie nauczycie? - zajęcia mam), więc staję przed cotygodniowym dylematem. a raczej dylemataMI. bo jest ich kilka.
No 1. iść czy nie iść?
No 2. skoro poszłam - zasnąć z tyłu czy nie zasnąć?
No 3. skoro jednak nie śpię - notować czy grać w węża? (ha! bo mam na jednej komórce węża, wiecie? no na pewno pamiętacie! komórka stara i niezbyt urodziwa, ale ja się jej nie pozbędę. bo ten wąż właśnie. uratował mnie i moich kolegów z objęć morfeusza na zajęciach nie raz. coś mu się należy. chociażby uratowanie od zapomnienia. zupełnie nie rozumiem jak można tak niesentymentalnie i nieracjonalnie podchodzić do kwestii gadżetów, kupując nowe superduperkomórki ze złotymi klawiszami, odtwarzaczami, aparatami, pralkami, mikrofalówkami oraz domowymi gosposiami gratis. a wąż? porzucony w szufladzie? no nie wiem, jak Wam, ale mnie się serce kroi na samą myśl. i żaden super-duper-telefono-perpetuum-mobile nie jest w stanie tego zmienić. NIE!)

w każdym razie podzieliłam się tymi rozterkami z kolegą w porannej rozmowie na gg. bo on już w pracy, pisze te swoje programy, więc pomyślałam, że on musi mi odpowiedzieć na którekolwiek z tych trzech pytań. kolega informatyk, mądrą głową jest. a ponadto lubi wstawać rano, co mnie szokuje, ale nieco motywuje do działania. przedstawiłam mu zatem moje trzy dylematy, oczekując wsparcia.
no to dostałam: (na niego można liczyć)

sa-skiia 8:07:04
życie jest ciężkie o tej godzinie...

k. 8:07:07
nikt nie mówił, że będzie lekko!

sa-skiia 8:07:27
wiem...

k. 8:07:51
generalnie zasada jest prosta: "Trzeba napierdalać!"

i tym właśnie pozytywnym i motywującym akcentem kończę niniejszym.
trudno odmówić prawdziwości temu zdaniu.
oj trudno.

niedziela, 11 października 2009

jesienne narzekanie. narzekanko. narzekaniutko.

no jest dość zimno. i tak jakoś mrocznie - deszczowo, szaroburo, żałośnie. wiadomo - nadejszła złota polska jesień, nie?
żyć się chce.
pooglądałoby się telewizor, może z piwem w ręku (piwa nie pije,ale pewne kanony trza chyba zachować), byłoby dość polsko i jesiennie. z tym że telewizorni brak. na znak protestu przeciw konieczności nauki (taaa, znowu), odebraniu mi plebejskich przyjemności oraz konieczności sprzątania postanowiłam się rozchorować.
i co?
i hyc - zapalonko oskrzelków raz. do stolika numer 5. szybciutko, szybciutko.
pani sobie kupi antybiotyczek i posiedzi w domku - w łóżeczku. zwolnionko wypisać?
nigdy w życiu, nigdy - nie podejrzewałam się o istnienie wewnątrz mej słabej osoby tak wielkiej siły woli, która pozwoliła mi za te zdrobnionka nie wysunąć mych imponujących kłów i nie dopaść do tętnicy szyjnej pani doktor.
zasadniczo pobieżnie mogło to być spowodowane także faktem, iż miałam 765756 stopni gorączki. chociaż no nie wiem.

zwolnionka niet. zwolnionka są passe i de mode.
no i tak - jako żeniezbyt mam czas chorować to tak jedną nogą tkwię w zapalonku, a jedną w pracy. powiedziałabym, ze jedną jeszcze tkwię w szkoleniu-do-bardzo-prestiżowego-zawodu, ale niestety. nauka anatomii nieubłagana od setek lat nie pozwala mi na takie poetyckie określenie.
i tak se zapalonko mija. albo nie mija. trudno powiedzieć.

a ja w tzw. międzyczasie padam na ryj.
na ryjek.
ryjuszek.
ryjuniek.


a żeby było super jesiennie (no bo zimno,deszcz, choroba i narzekanie są dość elementarnymi składnikami tego nastroju), to mam jeszcze coś. nie, nie depresję (dopiero będę mieć). nie, nie przyjaciółki z depresją (to stały element mojego życia, niezależnie od pogody - droga żmija o. ma depresję nawet w czasie the ślicznest day ever. BO TAK. także tego - kwestia przyzwyczajenia).
mam to:


śliczniutko, nie?

piątek, 2 października 2009

człowiek nie wielbłąd. napić się musi!

chciałam tylko powiedzieć, że upadlam się w samotności.
stary poszedł balować z kolegami (sama wyrzucilam chłopa, co będzie w domu gnił), a ja... właśnie wróciłam z pracy.
nie, nie pracuję w dyskotece, barze ani też w przychodni stomatologicznej.
tak, pracuję do 16.30. i to by było na tyle. (jest 22, owszem).

w konsekwencji (o matko, przez ostatnie 74465 godzin pisalam pisma, wiec sie nie dziwcie stylowi) upijam sie sama w domu.
jest bosko.

zapomnialam jak fajnie jest pic do ekranu komputera. ktos ze mna?

no nie badzcie tacy.


samotnosc czasem jest fajna.
właściwie nie samotność, a pozostawanie samemu w domu. jak mała dziewczynka. można robić tyle fajnych rzeczy!
yyy.
no to na zdrowie kochani!
a jutro jedziemy ze starym w góry na trzy dni! tylko we dwoje!
wreszcie, wreszcie, wreszcie!

bo wiecie - ja to ja, ale stary to już w ogóle jest odjechany. słowo urlop kojarzy mu się ze słowem na "u" do ułożenia w scrabblach i ew. z nauką do v.i.exam. nic poza tym. więc NA-RESZ-CIE!
ach :)

acha. pees. stary zdał egzamin i dołączył do pewnego zacnego grona.

czwartek, 24 września 2009

modelkOM byc

no widzę, że tydzień. i ogarniam się. znaczy symuluję, ale jesli w ten sposob uda mi sie oszukać agresywną,bo zmarzniętą almę (JAK JEST ZIMA TO MUSI BYĆ ZIMNO, PANI KIEROWNICZKO)i innych, a także siebie samą, to sukces jest.
maly. ale jest.

u nas stresowo bylo. stary zdawal bardzo-wazny-egzamin, ktorego wynikow nie znamy. jesli sie uda (co sie ma nie udac), stary poszusuje wprost na brylantowa sciezke kariery zawodowej. bedziemy sobie oboje radosnie hasac i bedzie wszystko cudownie. a wokol zajaczki, kroliczki, kwiatuszki i pszczoly. chociaz nie. pszczoly to nie. tak se to w kazdym razie tlumaczymy, bo wiadomo - egzaminy maja to do siebie (a juz szczegolnie te opatrzone kryptonimem v.i.e.), ze za nimi ida nastepne. i nastepne. i zyliony nastepnych, a co jeden to gorszy. stary najwyrazniej lubuje sie w praktykach masochistycznych.
coz.
widzialy galy co braly.

w kazdym razie u mnie - dziekuje - wszystko w porzadku. co prawda wciaz zaskakuje mnie ludzka glupota i calkowity brak wyczucia, ale zasadniczo pobieznie to taka normalna czesc zycia, nie? wiec jakby nie to, mogloby byc nudno.

niemniej, na fali wysoce istotnych przemyslen, wspomaganych nieco zdjeciami wykonywanymi na strone internetowa mojego zakladu, doszlam do wniosku, iz moj wyglad pozostawia wiele do zyczenia. poczulam w calej ich niedoskonalosci wszystkie oble czesci mojego ciala. spojrzalam na swoja twarz i zauwazylam jej piekny odcien. lawendowo-zielony. w sumie jakbym wstala z grobu przed 4 minutami, wygladalabym lepiej. do tego dochodzi tysiac innych rzeczy.

majac na uwadze powyzsze, postanowilam popasc w depresje.
co tez oczywiscie uczynilam 27 sekund pozniej.
w rzeczonej depresji uknulam w mej glowie misterny plan dojscia do sytuacji, w ktorej zaczne wygladac jak naomi. albo nie (w sumie jestem bialoskora, mogloby byc ciezko, a solarium, solariumem, ale efektem moglaby byc co najwyzej skora w kolorze dojrzalej marchewki, a tego bysmy nie chcieli, onnienienie). wiec postanowilam byc jak claudia schiffer.
takze tego: fitnessy sresy, kosmetyczka, makijazystka, wizazystka, rolki, silownia, basen, sauna i wszelkie tego typu przyjemnosci. do tego dieta oraz odpowiednia suplementacja tejze.
zejdzie mi z oczu pralinki! oddalcie sie ciasta i paczki! wynocha kokakolo!

zadowolona ze swojego przemyslnego i sprytnego planu, z wizja siebie jako gwiazdy ulicy, za ktora z uwielbieniem odwracaja glowy mezczyzni i kobiety, a takze dzieci, zasiadlam na kanapie.
i zjadlam ciastko.
a potem jeszcze jedno.
no dobra. zjadlam pol tabliczki czekolady, pol opakowania rurek w czekoladzie, loda magnum i na koniec male mietowe ciasteczko (to chyba jasne).
i wypilam pol litra koli.

tam drobne ustepstwa. pf.
ostatecznie uznalam, iz chwilowo wizualizacja diety, zdrowego trybu zycia oraz pieknego wygladu jest skuteczna co najmniej tak samo jak te wlasnie czynnosci, a o ilez przyjemniejsza, tansza i szybsza.
a popadanie w depresje jest passe.




nie, skad.
nie mialam pms.

skad ten pomysl?



p.s. zdjecia zapewne zawisna na zakladowej stronie, ale! dzieki Ci Stworco i wszyscy bogowie na niebiesiech, istnieje cos, co ratuje me zrozpaczone serce. jeden maly plasterek na krwawiaca dusze. malenki.
szop.
fotoszop.
ufff.

poniedziałek, 14 września 2009

leniwiec pospolity wisi na tej gałęzi!

ło jezusie nazaryński.

się obijam jak nie wiem. ale tak generalnie to nawet leniwcem nie obrastam, tylko jakoś tu tak kurz, paniedzieju, i pajęczyny. strach zaglądać nawet!
a urzędniczki z urzędu stanu cywilnego czekają na opisanie.
i ostatnie moje zmagania z pekape, co to mi uświadomiło, skąd jestem i kim jestem (polak mały).
i polska piłka nożna! temat wdzięczny o każdej porze, aż żal nie napisać. chociaż w sumie to być może by mi słów zabrakło. a słów znam wiele.

i jeszcze moja niespełniona życiowa miłość, która chwilowo nie wie o swej roli w moim życiu i dlategóż zajmuje się kręceniem filmów zamiast zabieganiem o moje względy. czyli że tarantino. (starego uprasza się o pominięcie tego akapitu)

i w ogóle (wogle).
widzieliście już "bękarty wojny"? bo jeśli nie to proszę czemprędzej! udać się do kina. obejrzeć. wypić duże piwo z kufla w kształcie kozaka. i paść z zachwytu.

kocham brada pitta. i kocham kłętina tarantino.
bardzo.

arrivederci!

(p.s. OD JUTRA SIĘ NIE LENIĘ! OD JUTRA SIĘ NIE LENIĘ! OD JUTRA SIĘ NIE LENIĘ! no serio. od jutra piszę.)

sobota, 5 września 2009

Because I'm so clever / But clever ain't wise.

no i tak wychodzi, że jestem niedzielną blogowiczką. chociaż zasadniczo pobieżnie to dziś sobota, ale nie czepiajmy się szczegółów. wszyscy kumają ME-TA-FO-RY.

w sumie to chciałam tylko na moment. bo mam natłok myśli i natłok wrażeń. bo sama nie wiem, co pisać, o czym mówić.

czasem jak jest ZBYT WIELE to nie da się tego przelać, prawda? dziwne. nie ulewa się, nie eksploduje, ale właśnie imploduje.

także tego.
a teraz zapraszamy państwa na reklamę.
albo nie.
zapraszamy państwa na teledysk. i piosenkę. (bo na tego pana to lepiej nie patrzeć...)

niedziela, 30 sierpnia 2009

mhhhhmmm

no dobra, przesadzilam.
zasadniczo pobieznie to jednak nie jestem stworzona do podtrzymywania ogniska domowego i ogrzewania w nim nowoupieczonego ciasta.
i nie chodzi nawet o to, ze alma byla laskawa zjechac mnie w swoim komentarzu (komenciu) pod poprzednim wpisem, sugerujac delikatnie, acz zrozumiale, ze mi na mozg padlo.


chcialam obwiescic, iz w ogole (wogle) nie bolały mnie potem wszystkie miesnie. skadże znowu. wszelkie klamliwe i oszczercze slowa, jakby bol ten mogl miec COKOLWIEK wspolnego z piatkowa impreza, ktora odbywala sie na swiezym powietrzu (czyt. przy temp. minus pincet), pomijam wynioslym milczeniem.
pff.

moj organizm jasno i dobitnie dał mi do zrozumienia, ze nie dla mnie kariera kury domowej, a z przygody pozostaly mi paznokcie we wscieklej malinie (piekne sformulowanie, swoja droga).
cale szczescie na następny dzień pobieżyłam do pracy. glupie pomysly zniknęły i przepracowałam w spokoju te swoje 73673 godzin tygodniowo.

w każdym razie się tak aktualnie zmieniam w roslinkę i sobie egzystuję.
ponadto mój szanowny pracodawca zaczytuje się aktualnie w książkę traktującą o różnicach między kobietami i mężczyznami, która temat ujmuje od strony biologiczno-rozwojowo-historycznej, jak sądzę.
zachwycony jest szalenie i co jakis czas donosi informacje, które godne są zastanowienia i pochylenia się nad nimi. w tym m.in. o tym, iż kobiety nie mają wyobraźni przestrzennej i dlaczego, a także że mężczyźni nie zastanawiają się nad fałdką na brzuchu kobiety, z którą uprawiają seks (to drugie mnie dość pociesza, a właściwie trzyma przy życiu. wraz ze słowotoczką ożywiłyśmy się znacznie po przekazaniu tej radosnej nowiny. i pożarłyśmy paczkę cukierków o dźwięcznej nazwie "weź dwa", a co?)
i jeszcze jedna informacja padła, dość zastanawiająca i właściwie skłaniająca do głębszych przemyśleń. wspomniany bowiem pracodawca poinformował nas, iż "jak facet w czasie waszej opowieści mówi "mhhm" to to oznacza, że was słucha!".
i nie wiem, co z tą wiadomością począć. bo z jednej strony - napawa mnie poważną dawką optymizmu, pozwalając uwierzyć, iż stary rzeczywiście wyłapuje wszystkie słowa, a nawet! wszystkie informacje za pomocą rzeczonych słów przekazywane. (w tym właśnie miejscu pojawia się istotna kwestia - czy ja NA PEWNO chcę, żeby on wyłapywał wszystko, biorąc pod uwagę ilość słów wyrzucanych przeze mnie w ciągu dnia. nie, nie jestem typem milczka, ku zaskoczeniu wszystkich czytających, prawda? tak, raczej zwykle mam dużo do powiedzenia. i tak - zazwyczaj to mówię. więc (nosz...) może lepiej by było, gdyby jednak po prostu pomijał w słuchu pewne moje wypowiedzi, bo inaczej nasza wspaniała radosna miłość dwóch gruchających gołąbków skończy się marnie. chłop mi zejdzie na amen. umęczon.)

istnieje jednak poważna wątpliwość co do prawdziwości twierdzeń przytoczonych powyżej. no jakoś kurde po prostu trudno uwierzyć, że niby to "mhm" wyrzucane spod nosa mężczyzny siedzącego przed komputerem mogło oznaczać zainteresowanie lub zrozumienie. jakoś niezbyt się kojarzy. albo ja jestem wybredna. "mhhm" to raczej dotychczas kojarzyło mi się w wersji light z "taaaaa", a w wersji hard z "oddal się" ubranym w słowa z brooklynu lub chebzia pętli /dla niewtajemniczonych: kultowa dzielnica rudy śląskiej, z niezrozumiałego powodu pomijana w przewodnikach/ (swoją drogą, ile razy nie pomyślę o tym "mhm" w kontekście faceta, który niby mnie słucha, widzę jak siedzi przed kompem! i to niezależnie od tego, kto to miałby być. nie no, nie jestem bigamistką, aż tak dobrze (? hmm) nie jest. ale mam kilku mhm-chających facetów - przykładów)

jakkolwiek.
konkluzją powyższych rozważań jest jedno. mężczyźni wypracowali sporo barier obronnych na kobiety. a kobiety sporo innych funkcjonalności, pozwalających razem z mężczyznami funkcjonować.
jedną z nich jest "mhm". ja chcę gadać. ktoś musi słuchać. on chce mieć spokój.
wszystko gra.

błagam, nie odbierajcie nam "mhm"


(byłam ostatnio w USC. nie, nie wychodzę za mąż /pfff/. ale to była przygoda życia. ostatnią notkę urzędniczą pisałam pół roku temu. od tego czasu nic się nie zmieniło. taka stałość wszechświata i urzędów napawa nadzieją. nie omieszkam opisać.)

niedziela, 23 sierpnia 2009

naprawdę wpis o niczym zupełnie

jestem bardzo szczęśliwa.
bardzo, bardzo, bardzo gdyż albowiem wydałam jakąś bajońską sumę i nabyłam drogą kupna... lakier do paznokci. w kolorze rURZowym (a właściwie, żeby być uczciwym i konkretnym: malinowym. przynajmniej tak twierdziła pani w sklepie lakierowym).
jest piękny, cudowny i patrzy na mnie.

i sobie zrobię te pazurki, co prawda nie dysponuję tipsem, ale i tak będzie wspaniale. będę bardzo sophisticated.

ponadto uczyniłam dziś obiad, ciasto, a także wiele innych obowiązków domowych. czuję się spełniona, a lakier jest wisienką na torcie. taką kropeczką nad i.

bo - nie wiem, czy wszystkie, ale na pewno większość - kobiety mają czasem potrzebę być perfekcyjnymi paniami domu.
kucharkami w kuchni, dziwkami w sypialni i damami na salonach.
i ja, z moim doskonałym obiadem, pięknym ciastem, wspaniałym pomysłem na kolację, uprasowaną górą ubrań, górą rzeczy upranych, czystym mieszkaniem, wypeelingowanym sobotnim wieczorem ciałem i tym lakierem na paznokciach, który kosztował 8437847 zł właśnie tak się czuję.

i fajnie.

szkoda że teatr zamknięty, bo to by dopełniło doskonałości.
chociaż nie. bo nie posiadam niestety do dnia dzisiejszego babcinego kołnierza z łasicy z łapkami i oczkami, o którym marzę, a który idealnie wręcz pasowałby do małej czarnej i do tego teatru. a stary żałuje na łasicę od ruskich.

także tego.
chyba oszalałam :)

niedziela, 16 sierpnia 2009

dilemma(t)

no i znowu się opuściłam. a zatem (nauczyłam się od almy i nie ma, kochana, nie ma, że z jakimiś kopirajtami mi tu wyjeżdżasz, bo słowa polskie są DOBREM POW-SZECH-NYM. dobrem narodu. a ja, znaczy się ten naród, mogę z nich korzystać. i będę. o. i dlatego zżynam). a zatem, jak już mówiłam, należy nadrobić zaległości i napisać se usprawiedliwienie.

proszę o usprawiedliwienie niejakiej sa-skii z braku notki na blogu skuli gibkiego wyjazdu do rajchu*

*druga część autentyk z licznych zbiorów mojej mamuni nauczycielki, a oznacza "z powodu szybkiego wyjazdu do RFN".

a poważnie to zaniemogłam. dopadła mnie jakaś świnia i usadziła na jeden dzień na tronie. w tualet znaczy się. przewalałam się z tej tualet pod koc i z powrotem. nie poszłam nawet do pracy, co wprawiło wspomnianą wcześniej mać w stan histerii, jako iż zgodnie z jej pojęciem o mnie - saskiia nie poszła do pracy = saskii stan agonalny, wzywać księdza. ja nie wiem, czy coś jest ze mną nie tak?
w każdym razie przeszło i nie była to świńska grypa ani też gęsia chujnia , chociaż pewnie niektórzy się tego spodziewali. jakkolwiek - spędziłam urocze dwa dni umierając. i dziś powróciłam na planetę ziemię. zupełnie nie kumam, dlaczego takie rzeczy nie zdarzają się w środku tygodnia, jak się chce zostać w domu kilka dni, bo nie ma się ochoty pracować. tylko zawsze! zawsze! w weekend. niesprawiedliwość życiowa.

wracając jednak do wątku z poprzedniego posta, o tym jakże rewolucyjnym odkryciu, iż telewizja kłamie, chciałam powiedzieć, że tadaaaam w zeszły weekend poszłam na rolki! tak! odkurzyłam swoje stare rolki, spakowałam przezornie do plecaka tenisówki i polazłam te 46 m do parku. niedziela rano, słoneczko świeciło, kilka osób było na spacerze, kilka na rowerze. przyjemnie, wesoło, odświętnie. idealnie. usiadłam, założyłam te rolki i... i tu właśnie okazało się, iż tv kłamie, gdyż ponieważ zwykle pokazują jednak uśmiechnięte twarze wypoczętych młodych kobiet szusujących po uliczkach na rolkach, pełne werwy, zdrowia i ochoty na życie. a w ręce pokryta zimną rosą butelka wody mineralnej.
no dobrze - wody mineralnej nie wzięłam, więc nie mogła ona znaleźć się na idyllicznym obrazku przedstawiającym mnie, rolki i otaczającą nas zieleń. niemniej coś z tego obrazka zostać by mogło, a tu... po 10 minutach myślałam, że wyzionę ducha. płuca wyplułam już jakiś czas wcześniej. nadto bolały mnie łydki, a kości piszczelowe stanowczo domagały się wypuszczenia ich zza skóry. gdyby jeszcze na czoło wystąpiła rosa, byłoby jakoś tak romantycznie. tyle że moje czoło świeciło się światłem odbitym, podobnie jak policzki, które pokryły się -nie nie, nie rumieńcem - pokryły się czerwonymi plamami. pot spływał mi z każdego pora (poru?) jaki posiadam. nie podejrzewałabym siebie o posiadanie TAKIEJ ilości porów, mięśni, ścięgień i innych anatomicznych części, które można nadwyrężyć.
nie omieszkam także wspomnieć, iż jeździłam jak pokrak, a moja koszulka wyglądała co najmniej jak ubiór maskujący armii radzieckiej, bo pooblepiała się jakimiś cicikami z niebiesiech (gdzieś ktoś kiedyś już na to narzekał, a ja się zgodzę - czy to nie jest nienormalne tak rozsiewać nasienie wszędzie?! żeby się wytrzymać nie dało?! czy ja wypuszczam starego na miasto coby po ulicach nasienie rozrzucał? no nie, więc może te lipy, brzozy czy inne świństwa też by sobie darowały? he? POSTULUJĘ!). usiłując się nie wywrócić, z nogami i rękoma szeroko rozstawionymi, jeździłam wzdłuż żywopłotu, udając przed grupkami ludzi, spacerującymi chodnikiem, iż żywo interesuję się wydarzeniami, mającymi miejsce za rzeczonym żywopłotem, tj. w lunaparku. i dlategóż przystaję. nie dlatego, że pot mi z tyłka cieknie i generalnie mam ochotę się położyć w tym miejscu i TAK LEŻEĆ. nienienie.
po prostu wielce interesującym mnie wydarzeniem jest uruchomienie kolejki górskiej oraz entuzjazm młodych odwiedzających wesołe miasteczko.

i tej wersji się trzymajmy.

w każdym razie, dla dodania dramatyzmu sytuacji, czułam się jakbym miała na sobie hiszpańskie buty. i nie chodzi o skórkowe czółenka do flamenco. no niestety. raczej o tę inną wersję - bardziej średniowieczną. polecam przy okazji lekturę w internecie (ach, wspaniałych rzeczy uczono nas na studiach).

jeszcze gorsze jest to, że po powrocie do domu, umyciu się, umarciu (?) na kanapie oraz zmartwychwstaniu przy obiedzie... czułam się świetnie.
i teraz nie wiem, co z tym począć - wszak wysiłek fizyczny obrzydły mi jest i tortury cierpiałam straszliwe, ale jednak... aż strach pomyśleć.


no po prostu nie wiem.

wtorek, 11 sierpnia 2009

cudze chwalicie, swego nie znacie

ach. no to żeby nie było, że pominęłam jakże ważną relację wyjazdowo - urlopową, powiem parę słów.
lotnisko we wrocławiu było pierwszą z wielu niespodzianek tego wyjazdu. chciałam zaznaczyć, iż w tymże mieście planuje się rozgrywki euro 2012. i ja na tę imprezę czekać będę z niecierpliwością. już widzieliśmy nawet jak panowie odnawiali drogę. odnawianie drogi dojazdowej na lotnisko objawia się wylewaniem smoły na kocie łby. wierzę w swój kraj. i wierzę w to, że absolutnie nikt, zupełnie ani jeden obco i nieobcokrajowiec nie wpadnie w furię/histerię/depresję po godzinnej przejażdżce na trasie autostrada - lotnisko. dodam, że trasa ta ma jakieś 15 km. no, niech będzie - 20. zastanawiałam się nawet, że może to jakaś akcja jest? no nie wiem - teraz polska? podziwiaj swój kraj? wszak krajobrazy można było podpatrzeć bardzo dokładnie. rzekłabym, że nawet policzyć drzewa i krzewy przydrożne. prędkosc osiagalismy bowiem zabojcza.

jakkolwiek, samolot i linie lotnicze zaskoczyly nas metoda usadzania pasazerow - kto pierwszy ten lepszy. w sumie to nawet fajne, bo ludzie nie marudza. ciesza sie, ze udalo sie znalezc miejsce poza lukiem bagazowym. wiec zasadniczo na plus. dodatkowo brzydkie i niemile stewardessy oraz drozyzna na pokladzie. czyli w sumie siedzisz cicho, nie spozywasz alkoholu, modlisz sie o ladowanie. w ciszy. ach ta mysl marketingowo - zarzadcza. jestem pelna podziwu.

w hiszpanii bylo fajnie, chociaz wiadomo - goraco. hiszpanie sa dosc oryginalni i koncentruja swoja dzialalnosc zyciowa wokol knajp. pochwalam.
ich dzialalnosc zyciowa jest tez dosc mocno zosrodkowana wokol jedzenia (robactwo wszelkiej masci), a takze rodziny i imprezowania w tym gronie.
czyli bardzo polsko. zasadniczo dogadalysmy sie z mama z tymi hiszpanami od razu, pomimo ze po hiszpansku to my mowimy "si" i to by bylo na tyle (a slowko to jest slowem kluczem, jako iz wiadomo - co innego odpowiedziec mozna na propozycje podania wina/zarcia/slodyczy?) niemniej nagadaly my sie z tymi hiszpanami dowoli. potem rece bolaly, ale nic to.

ach, duzo by opowiadac, bo naprawde - mimo drobnych zlosliwosci - bylo cudnie. nie moja bajka (kamien, piach i kurz), ale jednak - pieknie. a w podrozach calkiem przyjemne bywaja takze powroty. jak laduje sie na polskiej ziemi, patrzy na pola i lasy i mysli... ale tu fajnie. ach - to takie wzruszajace i rzewne.
ale serio, tak jest.


w ramach wynagradzania staremu mojej nieobecnosci, zmienilam sie na weekend w doskonala i wielce ponetna pania domu. przy czym dodatkowo postanowilismy takze wyprobowac nowe rozrywki typu robienie gofrow oraz jazde na rolkach.
niestety, nie wszystko w rzeczywistosci wyglada jak w reklamach. telewizja klamie.

ale o tym jutro.

piątek, 7 sierpnia 2009

buenos dias

ufff... jezdem.

chwilowo sie zadamawiam i usiłuję okiełznać mieszkanie.
stary - co zaskakuje - powitał mój powrót z należytym entuzjazmem. skąd wziął się entuzjazm łatwo było zgadnąć, gdy otworzyło się lodówkę.

dobrze, że jest światło w środku, to daje takie poczucie nadziei.

na razie nie wiem, w co ręce włożyć. było fajnie, co widać na zdjęciach. pouczająco też było, o czym potem.

więc buenos dias i do roboty. odezwę się jutro.
(p.s. nie, nie kicham)

sobota, 1 sierpnia 2009

hiszpania to kraj slonca i kamienia








pierwsze zdjecie ze specjalna dedykacja!

wtorek, 28 lipca 2009

gwiazda prasy is comming.

wpadam powoli w stan skrajnej euforii. i doprawdy, nie jest w stanie zdemotywować mnie żaden porozumiewawczy usmiech i pelne wspolczucie spojrzenie na dzwiek slowa "hiszpania".

jak zlapie te swinska grype to przynajmniej bede w gazetach. a co. zawsze cos - nie kazdy ma szansę zostać wi aj pi. a ja zostane. i moze nawet dam się sfotografować w wielce twarzowej pidżamie z frotty (nie mam pidżamy z frotty! muszę koniecznie zakupić! strzeżonego... itd.) i dam opublikować moje zdjęcie na pierwszej stronie superexpressu lub faktu. a co. jak gwiazda to gwiazda (już widzę ten podpis: "krwiożercza choroba toczy moje opalone cialo" - idealne: tragizm, dramat, strach i seks. wszystko w jednym)

a ci, ktorzy te spojrzenia rzucaja to po prostu zazdroszcza i tyle. o. to nie ludzie, to wilki!

środa, 22 lipca 2009

rozwazania samochodowe

w pierwszej kolejnosci chcialam zaznaczyc, iz temat kebabow umarl. najwyrazniej stary, przeczytawszy moje wypociny na niniejszym blogu, uznal, iz nie warto drazyc. bo sie zapre i nakupie 30 kg salaty. a wiadomo - nie moze sie zmarnowac i w ten sposob, powrociwszy do domu, zastalabym zajaca. (oby bez malych zajacow) wiec ten. odpuscilam, co sie bede.

alma ostatnio miala calkiem sporo przemyslen natury motoryzacyjnej i mię tez lezka sie w oku zakrecila. prawo jazdy bowiem posiadam od lat kilku, zrobione na fali pierwszych mozliwosci, gdy to doroslam do odpowiedniego wieku (ze niby odpowiedzialnego, hehe).
i przygód w związku z tym też kilka mialam, jako iż fakt wejscia przeze mnie w posiadanie umiejetnosci prowadzenia pojazdu mechanicznego o masie dopuszczalnej do 3,5 tony (yyy) potwierdzony jest wylacznie posiadaniem tegoz dokumentu. ze zdjeciem. zdjecie bardzo ladne, nie powiem. ponadto ciezko znalezc inne dowody na to, ze jezdzic umiem, chociaz przez wiele lat zarzekalam sie, ze umiem, jak najbardziej i generalnie wow, kubica nadchodzi (zasadniczo pobieznie to ten kubica pasuje nawet ladnie, biorac pod uwage jego ostatnie osiagniecia na torach f1.)
w kazdym badz razie (podobno nie mowi sie takze "w kazdym badz razie". to okropne. to co w ogole sie mowi? jak ja mam zdania zaczynac, sie pytam!) mam prawo jazdy, czasem nawet jezdze i jak stary sie zmobilizuje, a potem zmobilizuje mnie to moze nawet stane sie szczesliwa i radosna posiadaczka wlasnego pojazdu mechanicznego. dotychczas korzystalam bowiem z uprzejmosci tatusia mego, ktory dzielnie znosil moje przygody.

ale ad rem. kto czytal almę ten zna tajemne trzy etapy radzenia sobie z nieprzewidzianymi wypadkami na drodze. kto nie czytal - niech poczyta. jednym z nich, przeze mnie stosowanym i sprawdzonym jest: UDERZ W PLACZ. doszlam do perfekcji i jestem absolutnie i calkowicie przekonana, iz metoda ta, uskuteczniona wszak w odpowiednim czasie, miejscu, z odpowiednim wyczuciem i przez za-wo-dow-ca (glosno i wyraznie: zawodowca, a nie pierwsza lepsza placzkę), potrafi zdzialac cuda. i nikt nie wmówi mi, że kobieta powinna być twarda i sama odkręcać kolo. o nie.
walczącym feministkom w tym zakresie proponuję wezwanie pomocy drogowej o godzinie 15 w dzień boży 24 grudnia do samochodu zawieszonego na malym pniaczku, ktory zdradziecko skryl sie pod sniegiem (tak, gratulacje proszę zamiescic w komentarzach). samo zamówienie pomocy drogowej to zasadniczo pikus. proponuje następnie za pomoc tę zaplacic. po czym wyjasnic szanownemu panu ojczulkowi, ze wyciągnięcie w dniu wigilii bozego narodzenia z kieszeni 2874874 zlotych celem dokonania zaplaty wyzej wspomnianej pomocy drogowej, nie jest klopotliwe, ani tez nie psuje swiat. i ze generalnie jestesmy szczesliwi, sa swieta i hejze ha, zima zla.

a wiec (no WIEM, ZE SIE NIE ZACZYNA OD A WIEC) w takim jak wyzej przypadku, a takze setce innych naprawde najlepszym rozwiazaniem jest spuszczenie z tonu i wpadniecie w rozpacz. do tego nalezy dodac niezbedny element rozpaczy tj. placz.
w ten magiczny sposob zawsze sie znajdzie ktos, kto Cie sciagnie z pniaczka/zmieni kolo/naprawi cos tam/wypchnie z parkingu (bo np. korsa underwater szanownej slowotoczki byla laskawa zepsuc sobie wsteczny, gdy slowotoczka zaparkowala przed murem. przodem. wyjechanie stanowilo zatem pewien klopot)


poza tym szykuje sie na urlopa i szukuje. i co? oczywiscie jade w sama gardziel lwa. czyli w ocean swinskiej grypy. jak stwierdzil stary: jak ja juz jade na urlop, to nie byle jak, tylko od razu tak, zeby zostac hardkorem. fajnie.
macie jakies maseczki do pozyczenia?

poniedziałek, 13 lipca 2009

powracam na mymłono.

ufff. powrócilam do żywych, co wcale takie pewne znowu nie bylo, biorac pod uwage fakt, iz na drodze do szczesliwosci stanely mi dwa egzaminy, z ktorego jeden byl kwestia ambicjonalną.
ambicje to bardzo, bardzo niefajna rzecz. ja zawsze chcialam byc zadowolona z tego, co mam i pozostac w tym miejscu, w którym się znajduję. wlasnie dlatego znowu będe niedlugo kuć, zdawać następny egzamin i wiecie - per aspera ad astra i takie tam. a można było zostać robotnikiem budowlanym. to jest coś - przynajmniej człowiek widzi, co tworzy.

generalnie czarna dupa to mało powiedziane.

ale, ale. z wielkiej radości spowodowanej zdaniem rzeczonego egzaminu, postanowiłam wykonać niezbędne czynności, o których w czasie nauki zapomniałam.
i tak (w jakiejś tam kolejności) - pojechałam do jednej żmii (z drugą) w celu spożycia nadmiernej ilości alkoholu. przyznam szczerze, że nie wiem, czy to starość, czy też jakiś upadek moralny (mam nadzieję, że to pierwsze), ale ok. godziny 22 gospodyni uciekł wzrok, a następnie padła twarzą w tosta. no prawie. powiedzmy, ze to taka metafora, ale generalnie klimat został oddany. podpowiem, że nie zostało to spowodowane upojeniem alkoholowym. bynajmniej. nienienie.
dałyśmy jej z o. kilka rad, w tym tę o konieczności rozmnożenia się przez nią w trybie przyspieszonym (ja nie wiem dokładnie, czym objawia się dorosłość, ale występowanie u kogoś w domu pudla w charakterze rozkosznego bobasa, to to już chyba najwyższy czas na taką definicję), a także o konieczności odpoczynku oraz inne takie. po czym zawinęłyśmy się do dom, by trzeźwe jak niemowlaki złożyć głowę do snu.

poza tym co. poza tym koniecznym było także posprzątanie mieszkania, upranie 837484 rzeczy i uprasowanie tyluż. dodam, że w moim domu zazwyczaj to jednak stary wykonuje to jakże męskie zadanie, ale w tej rozgrywce nie doszedł jeszcze do levelu 17, na którym pojawiają się moje spódnice bombki z zakładkami. to jest wyjątkowo interesująca kwestia, swoją drogą, iż wyrafinowane skoki połączone z podwójnym cięciem wroga w grze komputerowej są łatwiejsze niż wyprasowanie takiej spódnicy.

no ale. bywa.

w każdym razie - byłam także na zakupach. choć może winnam z wielkiej litery, bo takie zakupy to jest COŚ. bo ja, moi państwo, robię zakupy na targowisku. w sobotę o poranku, wesołym truchtem bieżę, by zakupić u pani henryki i pana stefana świeżą pietruszkę. tyle że euforia przemienia się dość szybko w nastrój minusowy. efekt tego wesołego poranka jest bowiem zawsze podobny.
mało tego bowiem, że lezę z siatami, spocona jak nieboskie stworzenie, a włosy stoją niepokojąco swobodnie,lecą mi dżinsy z tyłka i nie mam ich jak poprawić... to naprawdę nic.do tego MUSI lać. musi. (wszak mamy lato, a jak jest lato to leje, prawda?) przez cały tydzień może nie lać, ale w sobotę rano? pfff. no doprawdy. leje przez cały czas jak robię zakupy. a wiadomo - na targu brak jest jakiegokolwiek sufitu. ach, sufitu, prosiłoby się chociaż o maleńki parasolik! maleńki! jako iż na targ wyprawiam się czasem bez starego, okazuje się być jednak nader kłopotliwym trzymanie kilku siat, z których każda waży zylion (bo przecież jak kupię te dwie kalarepki jeszcze to doniosę... za cholerę nie wiem, co się z kalarepy robi), jednoczesne płacenie pani zeni za rzodkiew oraz trzymanie parasola. mamy więc obrazek prosty:
tu pan daje kalafiora, tu pani siatkę z truskawkami, tu się trzyma siatę jedną, która waży 54098504 kg, tu drugą, w której są np. jajka, więc nie da się jej ciepnąć w kąt, a tu trzecią z jabłkami, które wytaczają się swobodnie na ziemię, jeszcze do tego dzwoni matka, nie możesz wyjąć komórki z płaszcza, a pan sałatowy pyta, czy nie mam drobniejszych. w efekcie zgubiłam 2 jabłka (mam nadzieję, że trafiły w dobre ręce), wróciłam do domu z dziwacznie odstającym owłosieniem, które układało się w kształt aureoli, a na znak protestu zakupiłam czasopismo "claudia". a - żeby nie było wątpliwości. oczywiście, że przestało padać, jak tylko przekraczałam próg domu. bo i po co ma dalej lać?
tegoż samego dnia ustaliłam ze znajomą, iż po 1. powinno się kogoś wsadzić za wynalezienie szatańskiego miejsca, jakim jest targowisko.
po 2. moje włosy żywo przypominają aureolę, a więc powinnam może skupić się bardziej na korzystaniu z tegoż daru i wymyśliłyśmy św. saskiię od targowiska.
po 3. stwierdziłyśmy, iż targowisko jest jak dres w piątkowy wieczór. wciąga.

tydzień później pobiegłam rączo w tamtym kierunku, powiewając wesoło reklamówką z lidla.

przynajmniej tyle mojego, że se mogłam pochrupać małosolne.
a dupa rośnie.

z dobrych informacji: jadę na wakacje. co zaskakuje wszystkich, począwszy od starego, a na mnie skończywszy. jadę i to jadę daleko. stary zostaje w domu celem podjęcia nauki do egzaminu (ja nie wiem, czy inni też ciągle mają jakieś egzaminy? bo mnie się to wydaje podejrzane).
także ten. no zostaje chłop 7 dni samiusieńki jak palec w chałupie. niby rozpacza, niby mu przykro, ale wiadomo jak jest. zasadniczo pobieżnie to coś tam poudawał, bo wiadomo - pewne kanony powinny zostać zachowane, ale wszyscy wiedzą, co jest grane.
i tu nawet nie chodzi o imprezy czy inne. a nawet o moje gderanie (co samą mnie zaskakuje). chodzi o coś zupełnie innego. stary obwieścił mi bowiem, iż mam nie zostawiać w lodówce nic, gdyż on (i tu cytuję) "nareszcie poje kebabów".
przegrałam z tłustym mięchem zawiniętym w bułkę. w dodatku bez jednego warzywa. mój świat runął.

środa, 1 lipca 2009

I'm sorryyyyyyy, so sorryyyyyy

ja tylko króciutko - nie zapomnialam, nie odpuściłam se bloga i tak, zamierzam tu pisać. tyle że aktualnie w me progi zawitały egzaminy, więc jakby tego.

czasu jakby mniej.


zasadniczo pobieżnie to mogłoby się okazać, że czasu sporo (bo jak się ma egzaminy to wiadomo - i szafki się pomyje, i ciasto upiecze), ale racjonalnie rzecz ujmując, trza się uczyć, a nie szukać zastępczych metod spędzania czasu.

a stresior jest.

proszę więc wybaczyć przestój, zaglądać tu, a w środę - trzymać kciuki!

piątek, 12 czerwca 2009

mury pną się do góry! a nowa sofa bardzo mnie kocha.

haha! przeprowadzilismy się! znaczy wlasciwie, zeby oddac sprawiedliwosc - przeprowadzono nas. (z tego powodu byli my chwilowo odcięci od zyciodajnego zrodla, ktore biło jedynie w pracy i tylko w pracy moglam sobie zobaczyc, co slychac w wielkim swiecie, znaczy przeczytac pudelka czy inne wazne strony. nie macie pojecia, jak wielkie to cierpienie nieposiadanie zyciodajnego zrodelka at home)

i tak se mieszkamy już drugi tydzień. i nie jest źle. aczkolwiek po chwilowej euforii związanej z nowym miejscem zamieszkania, przyszły czasy trudu i znoju.
dziękować buddzie i świętej panience z gwadelupy, że słowotok dysponuje czymś na kształt wozu drabiniastego. tylko bardziej zmechanizowanego. gdyby nie ten wóz, byłoby cieniutko. słowotok ze starym wozili rzeczy z jednej miejscówki do drugiej, a my z jedną taką żmijowatą robiłyśmy porządki w starym mieszkaniu. (powstały oczywiście sugestie, iż stary dopuszcza się ze słowotoczką czynów lubieżnych w tymże wozie, tudzież w chałupie. ja byłam zbyt zmęczona, żeby się przejąć. nawet może by i dobrze było, przynajmniej zwalnia mnie to z obowiązków małżeńskich w tym jakże męczącym okresie. żmijowata jednak wyraziła swe oburzenie, zaznaczając, iż ona też pomaga i czuje się pominięta. ta wszechogarniająca dyskryminacja rzeczywiście jest przerażająca, nad czym debatowałyśmy chwilę z wyrazem troski na czole znaczonym rosą potu.)
trochę to były porządki, a trochę siedziałyśmy i kurzyłyśmy fajki. kurzenie fajek generalnie jest warunkiem sine qua non przeprowadzek. bo jak inaczej? jeśli rodzice skrzywdzili nas imionami, które w żadnej mierze nie odpowiadają imionom niezbędnym w ekipie remontowo przeprowadzkowej (chociaż ja w głębi ducha czuję się trochę zenoną), to trza trzymać styl w inny sposób. stąd te fajki.

w każdym razie udało nam się wbić do nowego mieszkania wszystkie te rzeczy, które posiadamy i rozpocząć nowy etap w życiu. nie miałam pojęcia, absolutnie, zupełnie i całkowicie, że człowiek jest w stanie w ciągu niespełna dwóch lat zgromadzić TAKIE ilości rzeczy! i oczywiście są to same NAJPOTRZEBNIEJSZE artefakty! zupełnie wybrane. np. obcinak do pazurów kota (kot odszedł był rok temu) albo stary papier ślubno - weselny (zanim moje drogie przyjaciółki wydadzą się za ten mąż i papier by się przydał to technika pójdzie już tak do przodu, że papier będzie uznawany za coś nad wyraz staromodnego. jak nie przymierzając jazda rydwanem.) inne przydasie też się znalazły. jak wspominałam - sentymenty się mnie trzymają, więc z łezką w oku oglądałam cudownie odnalezioną legitymację studencką, na którą nieraz z moją drogą o. wódkę o poranku się kupowało. ech. małodzieńcze czasy.

niemniej gdy już wstawiliśmy wszystkie rzeczy do nowej chałupy, okazało się, że nie ma w niej miejsca dla naszych skromnych osób. toteż zatem, uprawiając slalom gigant, wbiliśmy się do mieszkania, zasiedliśmy na kanapach i... umarliśmy.
droga o. potrafi się znaleźć, więc zjawiła się w tymże momencie, gdy u drzwi stał pan z pizzą, a wszystkie cięższe rzeczy wniesiono do domu.
no ale. żeby nie być niesprawiedliwą dodam, że przyniosła szampana. (tak! tego ruskiego, boże jak ja ją uwielbiam!) wypilimy ze starym tego szampana o 2 w nocy, jak skończyliśmy sprzątanie na ten dzień. był to najlepszy szampan życia.

nie nie.
nie skończyliśmy sprzątania tak w ogóle.
pfffffff. no doprawdy.
cykl sprzątania ukończono ostatecznie dwa tygodnie później. bo wiecie - tu wszędzie mogły żyć ogromne pokłady bakterii. wszędzie!
i ja - właśnie ja! - postanowiłam zniszczyć ich kolonie. ja nie dam rady?

i tak - czyściej jest, chociaż nie tak, jak to powinno wyglądać. ale o tym, co zastaliśmy w mieszkaniu, to chyba trza napisać nową notkę.
aktualnie nie posiadamy szafy na płaszcze i buty, więc buty walają się bezładnie po przedpokoju. zupełnie nie rozumiem sugestii starego, jakoby mogło to być spowodowane znaczną ilością obuwia damskiego, w którego posiadanie wchodziliśmy mozolnie przez lata. wydaje mi się, że to nie ma nic wspólnego, a jakiekolwiek opinie, mówiące, że mam obuwia zbyt wiele, są całkowicie kłamliwe, szkalujące, niesprawiedliwe i obrażają mnie bardzo.

jedyne, co mnie przygnębia, to fakt, iż nie posiadamy telewizorni. cała nasza praca nad zostaniem porządną mieszczańską rodziną, spełzła na niczym. zupełnie na niczym. mam poczucie bliskości z syzyfem. całe szzęście, ze brzydula nie leci. bo chyba bym do somsiadki chodziła. (somsiadki są super! bardzo babciowo - okienne. siedzą Ci te poduszkowce w oknach i patrzą. stary załapał się pewnie na donosik do dzielnicowego, że tu się bigamista wprowadził! wszak bab w dniu wprowadzki było Ci u nas dostatek. ja jestem miła i szczerzę się do pań oraz dziewcząt złotych z kolczykami w twarzy. stary wyszedł nawet na dzielnicę wieczorem, co by z miejscową młodzieżą pod delykatesami się zapoznać, ale niestety, młodzieży brak. za to napotkał kilka babć z babciowymi perełkami, co to zamiast ogona mają palemki. słodycz.)

aaa! i żeby nie było. bo wszyscy się ze mnie śmieją! rolki mam już w przedpokoju. nie bylo jeszcze czasu, ale już za minutkę - nadchodzę. i tak! będę uprawiać sport! wysiłek fizyczny drogą do samozadowolenia!

i tak se mieszkamy.
fajnie, nie? :)

czwartek, 21 maja 2009

z wilka wilk

to nie jest tak, że nie kocham już swojego bloga.
kocham go, serio.

ino na odleglosc.

a serio to nie mam czasu i nie mam motywacji. kolejnosc nieprzypadkowa, po prostu staram sie ukryc swoje lenistwo. a wlasciwie nie, dlaczego (dlaczegóż!) mialabym sobie tak uwlaczac?
wcale nie chodzi o lenistwo.
wcale.

to kwestia odpowiedniego wyboru priorytetow oraz utworzenia paradygmatu intepretacyjnego rzeczywistosci (powinnam pracowac w pijarze. albo w polityce. mowie dlugo, bez sensu i niezrozumiale. wszyscy są szczęsliwi)

ale ten.
ostatnio jakis nudny żywot prowadzim ze starym. to juz chyba taki wiek jest, że nie czas na zabawy i szaleństwa. zostaje co najwyżej ekler (czyt. "rosnąca dupa") i serial. a potem spać.
wczoraj mieli my rocznicę, więc postanowilismy ją uczcić. poszlismy na żer do restauracji, bez zbędnych wzruszeń nażarlismy się jak nie przymierzając, zwierzęta. następnie udalismy się do kina celem ukulturalnienia. no i niestety. w kinie zobaczyć można co najwyżej panią w kasie, bo jakos nie przekonaly mnie zachęcające hasla reklamowe "czy kiedykolwiek bales się ciemnosci? jesli nie - powinienes zacząć." względnie: "cale życie czekala na tego jedynego. gdy go znalazla, odszedl w siną dal".

ja jestem taka wiecie. malo romantisz. bardzo malo.
poszlismy zatem do innego kina, po drodze rozwazając koniecznosc przeprowadzenia sie do miasta ojczystego chlopa, wobec faktu, iz w miescie tym znajduje sie kino sztuk jeden. i idzie sie po prostu na to, co jest. bez wybrzydzania. ostateczny wniosek brzmial, ze spoleczenstwo jest teraz okrutnie rozpasane. i co to ma znaczyc, ze film z konca 2007 roku to juz nieaktualny i ze w kinie powinni dac cos swiezszego? dobry film to leci.
niemniej pobiegli my truchtem do tego innego kina (ja na obcasach, wiec wiadomo. nie bylam mistrzem harmonii wewnętrznej. zen oddala się niebezpiecznie w chwili przywdziania szpilek na nogi. kto mial na nogach szpilki, ten wie.)
w innym kinie mnostwo ludzi! raczylam wyrazic optymistyczna mysl, ze skoro duzo ludzi to pewnie cos dobrego daja, na co stary zachnal się, parsknąl i wyjasnil zadziwiającą wlasciwosc odwrotnej proporcjonalnosci ilosci ludzi w kinie do jakosci filmu.
jest cos na rzeczy.
ostatnio tyle ludzi widzialam na premierze alien vs predator.
jakbym chciala zobaczyc alien vs predator to bym zorganizowala spor kompetencyjny między panią z urzędu skarbowego (w niebieskim narożniku HENRYKAAAAA "nie przyjmę, nie wiem, nie zajmuję się tym" Z PIEKIEEEL!) a panią z urzędu miasta, względnie sekretariatu Krajowego Rejstru Sądowego (w czerwonym narożniku BOGUMILAAAAAA "nie widzi Pani że jestem zajęta?" MORDERCAAA!). to dokladnie to samo. no moze ten predator taki przyjemniejszy w obyciu trochę. trza przyznać.

w każdym razie, wracając do naszej randki (o ja! wlasnie mnie się przypomnialo, ze ja nigdy nie bylam na takiej PRAWDZIWEJ randce. wiecie, zeby pozyczyć ciuchy od koleżanek i zastanawiać się wczesniej, o czym będziemy rozmawiać. o. oswiecila mnie, ze ja nigdy nie mam problemu, o czym rozmawiać. nie wiem, czy winnam puscić focha. kontrolnie puszczam. pff)
w koncu na randce tej nie obejrzelismy filmu, gdyz nasze spoleczenstwo zaatakowalo wczoraj kina w związku z akcją "srody z grejfrutem". wysylali smsa i szczesliwcy poszli do kina, placac tylko za jeden bilet. szczyt marketingu. poczuj się jak wybraniec, zaplac se za bilet i idź na film, w ktorym nie wiadomo, o co chodzi, jest duzo wybuchow (dobrze) i malo cyckow (zle). i gra slawny aktor. i jeszcze! jest nakrecony na podstawie ksiazki, ktora czytalo 90% spoleczenstwa (dobrze - to takie lansiarskie, czytac ksiazke i isc na film. stary nie kuma, czemu balzaca nie kreca. no zalosne)
ostatecznie wylądowalismy ze starym na lodach. gigantycznych. mega lodach rozwalaczach. ze wszystkim.
generalnie, po powrocie do domu, doszlismy do wniosku, ze to wszystko jest passe i de mode. trza bylo w domu siedziec, zjesc filet z kurczaka z kalafiorem. obejrzec dextera i pójsc spac.
a czlowiek lata. jak durny.
i co z tego przyszlo?
ino ból nóg, debet na koncie i zakurzone buty.

no mowie Wam. randki są przereklamowane.


p.s. se przypomnialam jeszcze, ze w ramach romantycznego dnia ze starym nucilismy i cytowalismy w drodze z kina do kina piosenki kata (wiecie - taki zespol metalowy, ktorego pewnie sluchal kazdy 16latek, roczniki 80 - 85 i ktorego tekstu wzruszaly niepomiernie swa zyciowoscia. lezka sie kreci) szczgolnie wzruszylo nas wspomnienie piosenki, przy ktorej oboje spedzilismy niejeden wieczor, a ktora brzmi (fragmenty przytoczę):
"Wiele lat - dla mnie chwil - byłem jak grom.
Uczyłem Cię.
Z wilka wilk, z nędzy nędza, a z krwi krew."
(ale że co niby ma być innego z wilka? myslelismy o tym wczoraj intensywnie - przyp. s.)


Za mną car, loch i potop. (nie wiem, co mają wspólnego)

*I ULUBIONY FRAAGMENT:
Idzie armia.
Zejdź!
Fallus, wymię.
Zejdź!
Ciepły czarci kult.
Idzie armia.

polączenie armii z falusem i wymionami po prostu rządzi. absolutnie i calkowicie nie mam nic na swoje usprawiedliwienie. mialam 15 lat, wiec to chyba okolicznosc lagodząca...

czwartek, 7 maja 2009

mobilizejszyn

bylismy wczoraj w kinie na "vicky cristina barcelona" (wiem, mamy zaplon nie z tej ziemi). i co?
kocham penelope cruz.
wiem, ze inne też są piękne i mądre, są dobrymi aktorkami, matkami, żonami. ja to wszystko wiem.

i wtedy wchodzi penelope cruz - rozczochrana, z opetaniem w oczach i czyms na wardze, a sukienka opada jej bezwladnie na ramionach. patrzy przed siebie nieobecnym wzrokiem i na pytanie "napijesz sie czegos?", odpowiada tylko "wodka".

jak dla mnie wiecej nie trzeba.

jest po prostu wcieleniem wszystkiego, co miala wyrazac ta postac.
jesli kiedys chcialybyscie, moje panie, byc femme fatale - zobaczcie te scene.
nawet jak rzucam talerzami, nie jestem w stanie tak wygladac.
ech.

w kazdym razie - pomimo ze nadal kocham penelope i ozenie sie z nia jak tylko uzbieram pieniadze na lot do hollywood - zauwazylismy ze starym niepokojace podobienstwo rzeczonej aktorki do ... jolanty rutowicz.
ale to chyba moja kobieca zawisc przeze mnie przemawia. bo coz innego?

poniewaz nie mam weny, nie mam czasu i generalnie NIE, na dzis koniec.

musze sie pozbierac do kupy jakos, bo po prostu tragedia - w lodowce swiatlo, w domu slowo "kurz" nabiera nowego, dotad cywilizacji nieznanego, znaczenia, a okruchy w kuchni zaczynaja byc interesujacymi interlokutorami. nie wspominajac o tym, iz niestety obowiazki bardziej "ksztalcace" sa generalnie w dupie. i to czarnej.

takze ten.
z dupy czas wyjsc.

mobilizacja pelna para!

ziew.

niedziela, 3 maja 2009

majUFFFka

z okazji majówki staliśmy się porządną mieszczańską rodziną.

brakuje nam co prawda obrączek i wózka na korytarzu, czekającego na nasze nienarodzone dziecię, no ale. ważne, że się rozwijamy. a złoto dziś drogie.

więc... porządna mieszczańska rodzina przede wszystkim lubi wspólnie spędzać czas. głównie na oglądaniu telewizji. toteż zatem spędziliśmy cały jakże uroczy piątek na czynnościach związanych z przebywaniem razem. najpierw wysprzątaliśmy chałupę, a następnie obejrzeliśmy dextera (ten serial znaczy). tak. całego. odcinkow liczy on sobie 13 sztuk.

tak, naprawdę obejrzeliśmy na raz całego.
jedząc przy okazji frankfuterki z keczupem.
myślę, że to wystarczający powód, wysoka komisjo, by zaliczyć nas do grona porządnych mieszczańskich rodzin.

przez cały następny dzień wszędzie widzieliśmy poodcinane kończyny (stary dostał ataku euforii widząc manekiny bez rąk).
generalnie fajnie być takim seryjnym zabójcą. przynajmniej coś się w życiu dzieje.

po kilku godzinach snu (oglądanie serialu o zabójcy kosztuje nieco czasu), wstaliśmy i naszym oczom ukazało się... stalowe niebo. i mokra ulica.
zasadniczo nie spodziewaliśmy się niczego innego. wiadomo - jak się planuje wyjazd, musi być brzydka pogoda. wiadomo.
ale, ale. nic nie było w stanie zagrozić naszej przemianie, więc zebraliśmy się i pojechaliśmy.
do krakowa.

nie że nie lubię tego miasta. kocham je miłością szczerą i prawdziwą. tylko wiecie - tam był pierdylion ludzi. pierdylion!DZIĘKI, mam nadzieję, uprzejmości słowotoczki, możecie to zobaczyć:


także zwiedzanie czegokolwiek graniczyło z cudem. zasadniczo to niewiele było zza ludzi widać. wyjazd do grodu kraka - pięknego miasta, które natchnęło dziesiątki ludzi do stworzenia arcydzieł, było muzą poteów, natchnieniem miłości, skrzydłami malarzy - sprowadza się aktualnie do: pójścia na wawel (kupienia piankowego smoka na druciku), pójścia do sukiennic (kupienia drewnianego krasnala schodzącego po rynnie i bujającego się jak po trzech piwach TiP), pójścia na rynek (kupienia karmy dla gołębi i wpakowania im do żołądków większej ilości prochu armatniego, co by lepiej i gęściej kupy były osadzane), ostatecznie zjedzenia obiadu (pizzy).

pod barbakanem grała grupa indiańsko-peruwiańsko-jakaś tam. doprawdy, wrażenie niesamowite. że tak zacytuję pana "wśpaniale i tak zie nie umię po polśku powiedzieć".

generalnie było fajnie i miło. bardzo mieszczańsko, co mnie cieszy i dość męcząco, bo zeszliśmy z kilka dobrych kilometrów. a ja to najwyżej pokonuje odległość z mieszkania do sklepu. i to tylko jeśli mam zamiar kupić coś dobrego. w innym wypadku udaje mi się wybić sobie te straszne pomysły z głowy. (brrr. wysiłek fizyczny.brr)

niemniej - nie przywieźliśmy z krakowa, choć mogliśmy, standardowych pamiątek. bo teraz przywozi się: wspomnianego piankowego smoka na druciku, podobnego pieska na druciku (inspirowany chyba paryż hilton, ale nie wiem), smoka w charakterze lalki, nadto korale, drugie korale i trzecie korale, zdjęcie z panem w zbroi (zbroja wyglądała odrobinę jak połączenie siatki z oczkami mojej babci z łańcuchem ogradzającym zieleńce, ale mogę się mylić również), zdjęcie z panem innym (do wyboru m.in: szpieg z krainy deszczowców, smok, drugi smok, trzeci smok, pan z twarzą czerwoną, pan z twarzą czarną, diabeł, biała dama, złoty paź i chyba coś jeszcze). no i jeszcze koneicznie przywozi się oscypka (tudzież inny "ser z gór"), obwarzanka i rozwolnienie. od waty cukrowej, pizzy, pierogów i innych smakowitości, które TRZEBA zjeść, skoro się gdzieś wyjeżdża.


aaa! i znaleźliśmy ze starym nasze powołanie. byłam zafascynowana. gość ubrany w co popadnie (nawet JA nie chodze tak do pracy), ale generalnie w odcieniach złota,siedzący na tronie, dmuchający w piszczałkę i naciskający nogą świnie gumowe (czy jest tu jakieś towarzystwo obrony gumowych świń?). i se przedstawcie - ludzie wrzucali mu pieniądze. zafascynowani staliśmy i usiłowaliśmy dociec, osochozi właściwie. niestety. nasza wyobraźnia nie sięga tak głęboko i daleko. jesteśmy dość ograniczeni. w każdym razie doszliśmy do wniosku, iż zupełnie niewiadomo po co nam te studia czy coś tam. niby wielka ęteligęcja, a zarobki z pewnością mniejsze niż pana grającego (?) na gumowych świniach. przynajmnej sądząc po ilości ludzi zebranych wokół oraz namnożeniu banknotów (!!!) w jego koszyczku.
w sumie niewiadomo o co chodzi, co on robi i po co, ale płacą mu kasę.

czyli właściwie to dość interesująca alternatywa dla polityki. chodzi o to samo.
i tak postanowiliśmy ze starym zostać ludźmi grającymi na gumowych zwierzątkach. tylko nie zdecydowaliśmy jeszcze, na jakich.
to ostatecznie nie jest taka łatwa decyzja.


realizując dalszą część mieszczańskiego weekendu, niniejszym jadę do MAMUSI I TATUSIA. na rosół. rosół jest WAŻNY.

miłego weekendu i Wam!

niedziela, 26 kwietnia 2009

doprawdy bzdurne pomysly chodza Wam po glowie!

otóż i byla piękna, słoneczna niedziela. odkryłam na nowo zapomniane oniegdaj (ależ piękne słowo!) uczucie wolności, wolnego czasu, wypoczęcia, wyspania i ochoty na aktywny wypoczynek.
toteż zatem, wraz ze starym, zasiedli my do internAtu, aby wyszukać atrakcje naszego regionu, które umiliłyby nam ten jakże uroczy dzień.
najchętniej na świeżym powietrzu (choć stary sugeruje, iż w naszej częsci swiata to swieże powietrze być może odnajdziemy GDZIES. zastanawialam sie nad tymi pompami do kól. czy tam pakują SWIEZE powietrze?).
przyszlo nam do glowy kilka miejsc, ktore nalezaloby zobaczyc. moze nie sa zbyt odkrywcze, byc może nie uczynią z nas globtrotterów, ale... co tam. wszak w naszym pięknym kraju i pięknej okolicy jest kilka zabytkowych, ważnych historycznie i wzruszająco starych miejsc. które to - o naiwnosci ludzka! - udostępniono dla ludzkosci, co by ludzkosc się rozwijała, doksztalcala i WYKSZTALCALA W SOBIE POSTAWY PATRIOTYCZNE! (salutuj!)

jesli ktokolwiek tak mysli, jest idiotą. okazalo się bowiem, ze owszem - o postawy patriotyczne dba sie. owszem. a najbardziej dba się o postawę patriotyczną wsród bezrobotnych, matek z malymi dziećmi oraz emerytów. bo domniemuję, iż te wlasnie grupy spoleczne mają teoretyczną mozliwosc zwiedzania zamkow lub muzeow we wtorek od 10 do 15. widzę codziennie wszak te tabuny matek z malymi dziecmi w wozkach, biegnących po chodnikach w kierunku muzeum ziemi jakiejs-tam. ciekawe czy wykupują abonament.
przypuszczalnie bezrobotni również ochoczo bieżą w kierunku zamków wszelkiej masci, co by za 19,99 poczuć duch patriotyzmu i obejrzeć wielkie dokonania naszego rycerstwa. bo POLSKA OD MORZA DO MORZA BYLA! wielki, bogaty kraj! być moze to jest częsc jakiegos większego planu? np. "nie masz pracy? żyjesz z zasilku? żyw się dumą z kraju!". bo jakos to od razu lepszy humor czlowiek ma, jak se pomysli, jaki ten nasz kraj w przeszlosci bogaty byl. i nawet stan konta wtedy straszy mniej, nie?

natomiast w niedzielę - dzień swięty! - gdy teoretycznie wiekszosc populacji mialaby czas (bo nie pracuje, nie uczy sie i generalnie NIE), atrakcje tego typu zamknięte na cztery spusty. no doprawdy, zupelnie nie wiem, po co w niedzielę gdzies chodzić. jak skomentowal stary - w niedziele to się rosol w domu po bozemu je, a nie lata po zamczyskach.
no to my zjedli po bozemu tradycyjne polskie niedzielne buritto (staremu chyba gebe wypalilo, tyle se czili nasypal, ale szczesliwy byl).
i nie poszlismy nigdzie.

doksztalcilismy sie, obylismy kulturalnie i obudzilismy w sobie patriotyzm ogladajac "na dobre i na zle" (no dobra, ja ogladalam). byc moze polska kultura teraz szpitalem w lesnej gorze stoi.

jesu. ale ten dr latoszek fajny.
hmmm.


hmmmmmmmmmmmmm.


p.s. nie poddamy sie. w weekend nach krakau fahren! beda stare mury, zamczysko, muzeum i zydodzielnica! na przekor rzeczywistosci bedziem zwiedzac.

o.

poniedziałek, 20 kwietnia 2009

co Pan wyniósł z dzisiejszego spotkania?

no więc (nie zaczyna się zdania od no więc) wynajęli my mieszkanie. a w zasadzie NAJĘLI.
to znaczy, mamy taką nadzieję, gdyż umowa nie jest podpisana jeszcze, ale jest wybrane i ustalone. myslę zatem, że nie zostaniemy pod mostem, chociaż wizja nie jest jeszcze tak bardzo odległa.
gdyż ponieważ poinformowaliśmy już właścicielkę obecnego przybytku rozkoszy o fakcie ucieczki. tymczasem gość od nowego gniazdka milczy.
nie wiem, gdzie są wygodne mosty (podmościa), ale karton jakiś w domu mam.
po butach się nada?

no w każdym razie mieszkanie jest blisko parku. takiego dużego parku. ogromniastego! który to park ma wzbudzać w nas pozytywne emocje nakierunkowane na uprawianie sportów. i plan ambitny - będziem biegać (wizja biegania przekonuje mnie wyłącznie możnością zakupu nowych butów dla tego celu), jeździć na rolkach i w ogóle. będziem wysportowani, jędrni, opaleni, pełni życia, szczupli. po prostu fit. jak z reklamy płatków śniadaniowych.
dokładnie tak będzie.
i nie że się nie chce. nienienie. jest blisko, więc na pewno będzie się chciało.

niepokoi mnie jeszcze bliskość domu drogiej o. to może oznaczać poważne nadwyrężenie domowego budżetu przy jednoczesnym wzroście dochodów pobliskiego baru u rysia.
ale to zobaczymy.

w każdym razie się cieszę dość poważnie, chociaż odkryłam kilka wad rzeczonego mieszkania. i po nocach mi się to śni, że tam nie ma w kuchni szuflad! możecie to sobie wyobrazić? i co? ja mam te sztućce i łyżkę do spaghetti w kieszeni nosić w fartuszku? (z jabłuszkiem).

tyle dobrych wiadomości, bo reszta mocno kuleje.
człowiek zdolny jest do naprawdę dziwnych rzeczy dla realizacji swoich ambicji. i tak ja w dniu dzisiejszym spędzę cały boży (i jakże uroczy) dzień, podając przekąski w przerwach konferencji. bom młoda i moją rolą jest być pomiataną.
jakby ktoś się dziwił oczywiście.

więc będę stać z uśmiechem z zębami i proponować koreczki.
a towarzystwo i tak rzuci się na wino. wszak ZA DARMO! no a wiadomo, że jak za darmo to trza korzystać.
myślę, czy nie wziąć tych małych słoiczków z domu.
interes jak złoto. słoiczek na przelanie wina i zabranie go do domu (tak, tak - wino za darmo, psze pani) jedyne 9,99.

jak wino się skończy to przyjdą te koreczki. więc chyba wezmę jeszcze opakoania po margarynie, co to mi w nich mać moja pakuje obiadki.
takie pudełko zeszłoby chyba za 19,99, nie?
bo z takich konferencji naukowych to zawsze człowiek coś pożytecznego wyniesie.
to koreczki, to ciasteczka.
no mówię pani, pani heniu - warto. naprawdę warto.

jesu.
powinnam zostać biznesłumen. marnuję się.

idę suszyć głowę, bo wyglądam jak jeżozwierz. i jazda.

koreczken łorld.

środa, 15 kwietnia 2009

nie będę...

stary napisal dobrą notkę na blogu (bo my taki blogowy koMBInat jestesmy, nie?) tresc jej przytoczę, bo chcialabym się odniesc:
"Nie będe się nabijał z prezydenta. Nie będe się nabijał z prezydenta. Nie będe się nabijał z prezydenta. (i tak pierdylion razy - dop. sa-skiia) NIE BĘDE SIĘ NABIJAŁ Z PREZYDENTA I JEGO BRATA......

P.S Bo przecież nie ma powodu, prawda? :)"

a notka ta najpewniej spowodowana zostala przez samego pana prezydenta, który lubi w mediach się polansować, a wychodzi mu... no powiedzmy różnie (boję się o swój nieskazitelny charakter, wszak niektórzy są dosc czuli na punkcie swej wysokiej (sic!) osoby i latwo sięgają na pólkę po książkę pt. kodeks karny).
i my tak wczoraj ze starym siedzieli i paCZeli w telewizornię, a na jej ekranie radosnie hasal rzeczony urzędnik panstwowy. w pogorzelisku i wsród ruin.
atmosfera podniosla, a jak.
miejsce tragiczne, napawa smutkiem oraz sprzyja rozmyslaniom.
i ten nasz urzędnik najdroższy na tychże zgliszczach również w rozmyslaniach się zaglębil i wymyslil! że jest zly na innego urzędnika panstwowego. a dlaczegóż? a poniewóż ten inny urzędnik państwowy nie poinformowal go szybciutko o powstaniu zgliszcz, po ktorych stąpa.
ot przemyslenia na miarę glowy państwa.
w dzień żaloby narodowej warto wspomnieć, wszak okazja dobra jak każda inna.

także ten.
nie będę nabijać się z prezydenta.
nie będę wysmiewać glowy państwa.
nie będę kpić z najwyższego urzędnika państwowego.
nie będę się denerwować.
nie będę rzucać przygodnie znalezionymi rzeczami w telewizor.

nie, nie będę rzucać więcej synonimów pojęcia "kobieta upadla" (gdzie upadla?) w kierunku jego oblicza wyswietlonego dumnie w telewizorni.


bo jestem ostoją spokoju. kwiatem lotosu na tafli jeziora. oazą harmonii wewnętrznej i empatii oraz zrozumienia.


no. kurwa.

(bo mi wstyd, chociaz mojego glosu w wyborach nie uswiadczyl. ale jednak. wstyd.)

sobota, 11 kwietnia 2009

nie mam pomysłu na tytuł

czy byliście już na blogu słowotoczki? jakie ona ma piękne jajka! (hmm, po dłuższym zastanowieniu stwierdzam, że to brzmi dziwnie)
bo wiecie - ona fotografuje. w sensie - ma takie hobby, kupiła se aparat i lata. i tak mnię się nasunęło, że ja właściwie nigdy nie miałam jakiegoś takiego hobby do pochwalenia się. albo do wpisania w cv (tych kilka w życiu już napisałam). bo zasadniczo pobieżnie to ja lubię czytać i oglądać filmy. i chyba coś na ten temat nawet wiem. z tym że "literatura" oraz "kino" jako pozycja w cv wpisywana jest przez KAŻDEGO. i generalnie moja pasja zestawiana jest z czytaniem przez panią dżesikę kolejnej pozycji wybitnej literatury w postaci "sagi ludzi lodu" lub koniecznie! paulo coehlo. panna dżesika nie przeczytała w życiu nic innego, ale... czyta? czyta. lubi? no, lubi (coś w tualet robić trzeba). to myk. jest hobby.
zresztą podobnie jest z kinem. nie zamierzam się ogłaszać znawcą, bo nie dostrzegam subtelnych niuansów reżyserii czy scenografii, a montaż kojarzy mi się wyłącznie z artykułami gospodarstwa domowego, niemniej kilka filmów w życiu widziałam. tymczasem pani dżesika też widziała i pochwalić się może. szczególnie warta obejrzenia jest ta seria w tv "okruchy życia". zdaniem panny dżesiki jest ona niezwykle wartościowa, bo taka ŻYCIOWA.
zdarzyło mi się kiedyś wleźć na portal fotka.pl (wiem, ze wszyscy mówią, że im się zdarzyło, a mają w ulubionych. wiem.) i tam - by stać się smakowitszym kąskiem - wpisuje się swoje hobby. obok "poznawiania nowych ludzi", "tańca" "czytanie" i "kino" były najpopularniejsze. nie skłamię jesli powiem, że 99% legitymuje się zamiłowaniem do tejże rozrywki.
jaki z tego wniosek? statystyki kłamią!
podają one bowiem, iż czytelnictwo w polsze zamiera. a tu ppffff moi drodzy. pfff.
dżesika lubi czytać, tańczyć i uczyć się. i takie takie.

w każdym razie, wracając do rzeczy, wstyd mi zawsze było, że mam takie nieoryginalne pasje. i chciałam coś mieć! zabłysnąć. być interesującą.
pojechałam z kolegą na żagle. położyłam się i opalałam. ponoć nie o to w tym chodzi. nie wiem dokładnie, dlaczego, ale kolega stwierdził, że ja raczej rowerek wodny. tyle że rowerek wodny jest mało lansiarski. i kojarzy mi się dość jednoznacznie z glonami, leżącymi na dnie tegoż.
o. doszła do wniosku, że można zamienić żagle na kajaki i spływy. dzika natura, kąpiele w jeziorze. ach. bosko. czekalam na relację o., by samej uskutecznić ten pomysł, ale jędza wycofała się w ostatnim momencie. ponoć w kajakach nie można pływać w szpilkach. no doprawdy - dyskryminacja.
z tą naturą nasunęło mi się kiedyś jeszcze, że można pojechać w góry i pochodzić, podglądając widoki.
moje płuca powiedziały stanowcze nie.
no przecież nie będę się z nimi kłócić.

zmysł artystyczny?
ponoć mam.
uskuteczniam namiętnie w oglądaniu portali wnętrzarskich.
nie, nadal nie mam swojego mieszkania. i w ten sposób talent umiera. jak widać vis maior zabija moją szansę na zaistnienie w szerokim świecie i stanie się interesującą osobą (osobOM!)
o pieczeniu i gotowaniu już nie wspomnę, bo nie wiem, czy jacyś nieletni nie czytają. co będę demoralizować.

także ten.
po prostu jestem w ciemnej dupie i pozostaje mi pogrążyć się w rozpaczy i nudnym hobby.


pfff.

wesołego jajka!