czwartek, 6 lutego 2014

jak żyć?

2 lata! zastanawiałam się, czy nie napisać w rocznicę, ale zasadniczo gdzieś mam wszelkie rocznice, więc o. będę łamać zasady. taka jestem buntowniczka. zasadniczo pobieżnie to zachwyca mnie fakt, że ludzie żyją z blogów. taki np. kominek, chyba z tego żyje, nie? fajna robota, lepsza niż mój zakład na pewno. tyle że się obawiam, że mnie będzie trudniej. tzn. jeśli ktoś zechciałby zapłacić za posta lub reklamę na blogu, na którym notki pokazują się co 2 lata to ja chętnie. CHĘĘTNIE! las rąk w górze widzę. spokojnie. dla wszystkich się znajdzie miejsce. obiecuję. i tak o. przez 2 lata nie zmieniło się jakoś bardzo dużo. stan ukocienia pozostaje w każdym razie niezmienny - kot felek, sztuk jedna, odrobinę mniej ruchliwa. poza tym co? a! zdałam ważny egzamin i wykonuję bardzo WAŻNĄ pracę. taką ważną, że aż czuję jej ciężar na ramionach. chociaż może to starość? dużo fajnych rzeczy się wydarzyło, wiele fajnych miejsc zobaczyłam. nienawiść do zimy pozostaje niezmienna, ale w tym "fajne" mieści się również fakt, że zima w tym roku łaskawa. normalnie nie ma na co narzekać. jak żyć?! to, co muszę odnotować to fakt, iż od jakiegoś czasu usiłuję być na diecie. jest to usiłowanie szalenie nieudolne, ale te żelki na obiad dały się we znaki. i tęsknię za nimi, ale zawzięłam się i nie będę ich jeść. mój tyłek staje się samodzielnym bytem, jeszcze trochę i będzie miał własną grawitację, więc postanowiłam udowodnić mu, kto tu jest panem. chwilowo on - 1, ja - 0. ale to się zmieni.

niedziela, 11 marca 2012

peszek

lubię być kurą domową, do pralki wrzucić problem wraz z głową.

i tyle.

czwartek, 8 marca 2012

tak.

samochód się w końcu zepsuł, a potem jeszcze raz.
ale nic to.
aktualnie jeżdżę na sportowym wydechu (tak! sportowym. znaczy tłumik mi się urywa, ale ja to sobie umiem wytłumaczyć i tyle. i proszę mi pierdół nie opowiadać)

ostatnio nie mam czasu.
nie mam czasu to moje hasło przewodnie wręcz.
lubię nie mieć czasu, brakowało mi tego kiedyś.
brakowało mi niejedzenia kolacji NIGDY. brakowało mi braku czasu na obiad.
brakowało mi tego, że mi rachunki za telefon przychodzą jakieś kosmiczne, a konto obrasta mchem.
brakowało mi piątkowych wieczorów i sobotnich poranków.
brakowało mi tego, że ostatnio spędziłam niedzielę gnijąc z jedną ze żmij w łóżku z wiśniówą, fajkami i czekoladą, a za oknem panoszyły się góry pokryte śniegiem. i żarłyśmy, piłyśmy, śmiałyśmy się, a potem płakałyśmy razem, bo sytuacja jest taka, że niewiadomo, co z nią zrobić.
brakowało mi podróży 7.500 km w dwa tygodnie i śpiewania w samochodzie stachursky'ego. a potem zachwytu barceloną.
brakowało mi radości z odnalezienia ostatniej fajki w zagubionej torebce.
brakowało mi pytania "co robimy w weekend?" i pewności, że coś robimy.
brakowało mi złych pomysłów, głupich decyzji i mnóstwa ludzi, którzy śmieją się z tego ze mną.
brakowało mi braku snu.

wielu rzeczy mi brakowało.
a najlepsze jest to, że to wiem.

i o.
jestem sobie tu z tą pewnością.

dobrze.

piątek, 8 kwietnia 2011

piiiip

znowu powracaja ukochane rozmowy o pogodzie. jednak to sie zawsze sprawdza, prawda?! bo zimno, bo wieje, bo wiosna poszla.

a mnie tymczasem zajmuja zupelnie inne tematy. mianowicie samochod moj, zwany biala strzala, rozpoczyna proces utylizowania sie, odchodzenia, żegnania się z tym światem, czy też po prostu psucia się.
skad biala strzala (potocznie zwana "szczałą"), trudno mi powiedziec, gdyż ani strzałą nie jest, ani tym bardziej białą. głównie problem tkwi w strzelności rzeczonego auta, które przy zabójczym silniku o rozmiarach niewielkiego skutera, dostaje zadyszki przy prędkości pozwalającej na godne przemierzanie autostrady. co jest dla mnie osobiście (!!) bolesnym doświadczeniem, gdyż jazda ponad limity ustanowione przez naszego litościwego ustawodawcę, jest moim środkiem antystresowym. antykryzysowym. dobijającym plus jeden do dobrego humoru. no dobra, jest środkiem na wszystko, a właściwie to chodzi głównie o to, że po prostu lubię. a tu przysłowiowa dupa. czarna (biała w sumie. no w odcieniach bieli). bolesne toto.
poza tym biel mojego auta jest umowna mocno, gdyż jestem szczęśliwym posiadaczem tytułu najbrudniejszego auta w mieście. co prawda ex aeqo ze słowotoczką, ale jednak! tytuł ten szacowny przyznał mi mój ulubiony szef, który raczył oburzyć się pewnego wiosennego dnia. dumna nie jestem, ale płakać też nie będę, gdyż sytuacja jest cokolwiek trudna i nie do końca zależna ode mnie. przede wszystkim, ilekroć zamierzam począć coś z warstwą brudu na karoserii (białej!), zaczyna padać deszcz. lub śnieg. lub coś tam jeszcze. więc zapał mój opada, gdyż mycie wydaje się wówczas co najmniej niecelowe. gdy zapał opadnie, pojawia się słońce. ale sami rozumiecie, drodzy czytelnicy i czytelniczki (poprawnym trza być polytycznie!), że natenczas to już z myciem kłopot. zapał się zbiera i zbiera. a gdy się zbierze - znowu pada. i tak w koło macieju (to przysłowie też mnie zastanawia. nie żebym nie lubiła maćków - znam kilku bardzo fajnych, ale - skąd on w tym powiedzeniu? czy ktoś zna pochodzenie i potrafi wyjaśnić?)

tak czy tak szczała opisana powyżej raczy się psuć. znaczy konkretniej - piszczeć. na piszczenie dotychczas miałam metodę prostą - nastawiałam głośniej radio. ale w pewnym momencie dotarło do mnie, że piszczenie może jednak coś oznaczać i postanowiłam coś z tym zrobić. zawiozłam więc samochód do mechanika, gdzie oczywiście coś zostało zmienione, ale okazało się, iż to coś nie było źródłem piszczenia (całe szczęście, że mój wrodzony urok i czar pozwolił na zapłacenie naprawdę minimalnej stawki za tę naprawę). źródła piszczenia do dziś nie odkryto. radio na cały regulator czasem męczy. męczy też piszczenie, szczególnie gdy podjeżdżam nocą na me geriatryczne osiedle, co powoduje wyglądanie wszystkich babć z okien. to już nawet nie jest kwestia tego, że się wstydzę (o nienienie!), ale babć szkoda, prawda? że tak sobie pospać nie mogą.

i się zastanawiam, czy ta wiosna, co jej nie ma, ma jakiś związek z piszczeniem szczały? rujka czy jak?

p.s. NIEZWYKLE CIESZY MNIE POWRÓT POLSKICH LITER! :-)

środa, 6 kwietnia 2011

nie będę tu nikogo okłamywać, czasu było brak.

najpierw (narpiew!) to sie zirytowalam, ze Alma ma bloga dla doroslych. i sie unioslam, gdyz ja rowniez chcialabym zostac uznana za taka wyjatkowO, co ja trzeba cenzurowac.
na ambicje mi poszlo.
ale potem sie okazalo, iz Alma dokonala samocenzury, to mi przeszlo. czyli nie jestem taka znowu najostatniejsza z ostatnich.
dobrze.

poza tym to co. z nart wrocilam, owszem. wiecej bledu nie popelnilam, chociaz moj nauczyciel usilnie twierdzil, ze jednak jezdzic umiem, a raczej umiec bede, gdyz mam potencjal.
a potencjal wiadomo. w dzisiejszym swiecie - skarb.
to ja ten potencjal zuzylam na inne atrakcje, bo po nartach bolaly mnie nogi. a prawde rzeklszy to wlasciwie tak sie zmeczylam, ze o maly wlos nie dostalam torsji (jak ja sie pieknie wyrazam), chociaz przed nauczycielem mym, wyzej wspomnianym, twardo utrzymywalam, iz torsje te pochodza raczej stad, iz cwiczenia wykonywalam na wielkim kacu (o czym nauczyciel wiedzial, gdyz uczestniczyl w tym zlym wieczorze, a jak.)
zadziwiajace jest to, ze dzis mniej wstydzimy sie kaca niz zmeczenia, prawda?
byc moze jest to zwiazane z korporacyjna modla, ktora powtarza sie jak zaklety "work hard,play hard". nigdy nie badz zmeczony, zawsze badz na czasie. zawsze. w pracy, na spotkaniu, w knajpie, na rytualnej "najbce" (jak mawiaja moi ukochani koledzy). zawsze badz sprawny, usmiechniety, fit i w ogole. bo Cie cos ominie. kariera ucieknie, wszystko przepadnie. troche to przykre, ale z drugiej strony - zrozumiale. mocno wspolgra z amerykanskim LAJFSTAJL. i z pedem, ktory jest wokol.
z tegoz pedu wlasnie wypadlam na chwile, coby powrocic na lono bloga, bo mi go brak jednak nieco :) przyznaje sie!
i wiosna nadeszla. i ja sie do zycia obudzilam. i czasem fajnie jest.

piątek, 17 grudnia 2010

tak, oczywiście, że o zimie.

tak mi sie zdaje, ze juz kiedys wspominalam, ze nienawidze zimy.
nie wiem, ale mam takie przeczucie.
a wiec - owszem, nienawidze zimy.
i nie, zadne pierdzielenie o tym, ze kominek, drewno trzaskajace, cieple kakao (niedobrze mi...) czy inne okolorodzinne czy romantyczne kwestie nie sa w stanie mnie przekonac.
nienawidze zimy i juz.
nikt i nic tego nie zmieni. zaden piekny rysunek o drzewkach pokrytych sniegiem i sloncu igrajacym w bialym puchu. zaden stok. zaden landszafcik. bede wierna swej nienawisci az po grob.
i moze jest ladnie czasem. moze.
no dobrze, jest czasem ladnie.
ale wiernym przekonaniom trzeba byc i dziwki nie lubię. kropka.

w ramach tej nienawisci, a takze z powodu zlozenia egzaminu z etyki pewnego-bardzo-waznego-zawodu-zaufania-publicznego (w skrocie pbwzzp) z wynikiem pozytywnym i zwiazanym z tym przejsciem na nastepny rok szkolenia do pbwzzp, postanowilam nauczyc sie jezdzic na nartach.
bo w sumie wstyd.
to znaczy ja twardo twierdze, ze zaden wstyd, bo uprawialam inne sporty (a teraz, kochane dzieci konczymy juz z tymi glupimi usmieszkami i parskaniem, bo ciocia saskiia naprawde kiedys uprawiala sport. WYCZYNOWO. a jak sie usmiechniecie pod nosem ironicznie jeszcze raz to pusci focha). ale na nartach nigdy. znaczy raz chyba stalam na nartach, co ojciec moj andrzej postanowil uwiecznic nawet dla potomnosci czyniac zdjecie. niestety - ojciec moj andrzej - nie uwzglednil okolicznosci, ze corka jego - saskiia - stojac na nartach zacznie zjezdzac. stad tez, ku zdziwieniu rodziny, po wywolaniu zdjec z kliszy (tak, jestem az tak stara, ze to byly klisze) (edit: skreslic slowo "stara", zastapic slowem "dojrzala"), rzeczona rodzina zobaczyla... las (nie krzyzy). po dluzszym rozpatrywaniu, coz to autor mial na mysli i chcial uwiecznic, rodzina ujrzala w lewym dolnym rogu koncowki nart. i tak tez nie mam dowodow na okolicznosc uprawiania sportow zimowych. a same sporty zarzucilam.

niemniej - jako ze lans i w procesie poszukiwania czegos, czym mozna sie zajac przez te 6 miesiecy napierdzielajacego mrozu (no dobrze, moze laskawie w tym roku bedzie ich tylko 5) poza spaniem, spaniem i klnieciem na zime, postanowilam sprobowac.
totez zatem wybieram sie.
jesli nie odezwe sie w najblizszym czasie, bedzie to oznaczalo, ze leze na urazowce na wyciagu (nie narciarskim) z polamanymi konczynami. co jest wielce prawdopodobne. duzo bardziej niz to, ze te zimowe sporty mi sie spodobaja.

bo juz sam ruch mnie przeraza.
ale ruch na zimnie?
ja nie wiem, czy to w ogole jest mozliwe.
a jesli jest - to po co to sie robi?
naprawde, jestem ciekawa wynikow mego eksperymentu.

bowiem jedyny ruch na zimnie jaki dotychczas uprawialam to odsniezanie auta. i drapanie szyb. i wlasnie, miedzy innymi dlatego, nienawidze zimy.
bez ustanku.

sobota, 27 listopada 2010

bo tak!

nie. to za oknem to nie jest snieg.
nie jest to snieg.
nie jest.
nie zaczyna sie zima.

nie zaczyna!

(tak se pomyslalam, ze jak bede to sobie dlugo powtarzac, to jest szansa, ze w to uwierze. albo ze to przestanie. gorzej jak nie przestanie, a ja zamroczona wiara w swoja moc sprawcza pobiegne na dwor w letniej lnianej sukience. z drugiej zas strony - male elcztery jeszcze nikomu nie zaszkodzilo. duzo tych mysli z rana).

zaczynaja mnie meczyc weekendy.
mam zawsze mnóstwo planów. zwykle planuję czynnosci okologospodarskie. oporzadzic kota i kuwete (manikjure trza kotu zrobic, a on drze sie jak zazynany. wolalabym, zeby sasiedzi nie wzywali towarzystwa opieki nad zwierzetami. a sadze, ze sa blisko. tym bardziej, iz sasiadami sa ludzie 60 plus, ktorzy dosc czujnie i bacznie sledza poczynania innych sasiadow. wiecie - osiedle monitorowane)
poza tym co - sprzatnac mieszkanie (te metry kwadratowe! mozna to zrobic w mniej wiecej dwie godziny), zrobic zakupy, ugotowac jedzenie (wreszcie mam czas, moglabym zjesc obiad. wlasciwie inaczej - zjesc cokolwiek). poprasowac. co tam jeszcze? poukladac reszte rzeczy po przeprowadzce. zrobic se manikjure. pouczyc sie.

efektem planow jest to, ze w piatek przeciez nic robic nie bede, bo piatek. bo jestem zmeczona po tygodniu. bo mam prawo odpoczac. i ide w miasto.
wstaje w sobote rano (slowo "rano" jest pojemnym terminem). i mi sie nie chce. bo sobota, bo w sumie to poszlam pozno (a moze wczesnie?) spac. bo zimno.
i tak uplywa sobie dzien.

w niedziele stare panny jezdza na obiad do rodzicow (caly tydzien czekam na ten dzien!), wracaja wieczorem i PRZECIEZ NIE BEDE ODKURZAC W NIEDZIELE.

i tak weekend mija. trudno powiedziec na czym.
w poniedzialek ciesze sie, ze ide do pracy, bo wreszcie nie bedzie alkoholu. bo bedzie jakas systematyka. bo w pracy nie poogladam chirurgow czy innego wynalazku szatana.

idealna pania domu to ja nie jestem. to mnie jednak nieco martwi, bo na rynku malzenskim to chyba dosyc istotna cecha. gdybym chciala pisac swoja oferte matrymonialna to co napisze? w ostatnia sobote o 14.32 siedzialam w pidzamie przed kompem w brudnym mieszkaniu i przy pustej lodowce, zastanawiajac sie, czy 6 dzien bez obiadu jest ok?
malo kuszaco, nie?

ale pf.
naprawde wielkie pf.
uwielbiam sie lenic.
i jesc zelki na obiad. (szanowna slowotoczka przywIEzla mi z rajchu zelki! owszem!)

i ch.
mam prawo :-)