piątek, 27 lutego 2009

i tak wszystko jak krew w piach. czy coś takiego.

dziś spędziłam pół dnia na szkoleniu (jak to dumnie brzmi! chyba są jakieś takie wiecie - yuppie-nowoczesne określenia na szkolenie? bo ja bym wolała być w tym zakresie bardziej dżezi). na tymże nie miałam dostępu do komputera. potem polazłam na piwo z kolegą (czyli że ja piłam wodę - JAK ZWIERZĘ! - a kolega kawę), a potem stary wziął mnie na obiad. wróciłam do domu, rzuciłam się w szał sprzątania (bo wiecie, ja muszę mieć wysprzątaną chałupę w piątek wieczorem, inaczej czuję, że włażą na mnie bakterie, a dom zarasta brudem i pajęczyną. bo zarasta!).
efekt - właśnie przed chwilą zasiadłam do komputera celem eksploracji otchłani internatu.
siedzimy w tej knajpie, stary mi mówi, że koleżanka wysłała maila z informacjami dot. menu jutrzejszej imprezy (wódka z wódką? niee???). ja na szybko - jaki mail? jakie menu? nie czytałam! iiiii.... się wystraszyłam. że nie jestem na bieżąco. że aaaa! jakby mi ktoś rękę odrąbał. bo wieczorem to wiadomo - wszyscy na drzewo, jestem w domu i odcinam się. ale w ciągu dnia? jestem podłączona pępowiną do laptoka, a laptok do internatu! i mam najświeższe informacje co 27 sekund. i nagle to wszystko zostało zachwiane?
poczułam się nieswojo.

i teraz pytanie - syndrom naszych czasów czy jednostka chorobowa?
ja se tłumaczę to pięknym, encyklopedycznym pojęciem "społeczeństwo informacyjne".

a żeby nie było nudno, opowiem bajeczkę.
chłop w pokoju czyta gazetę. ja w drugim siedzę na internacie i czytam forum. przeczytałam dowcip, więc lecę, żeby mu opowiedzieć. rzucam się na łóżko i:
ja: opowiedzieć Ci kawał?
on: nooooo....
ja: był sobie facet, który chciał się odchudzić. szukał więc ogłoszeń... ZNASZ?
on: nie
ja: to nie opowiadam
on: NO NIE ZNAM, MÓW
ja: no dobra, to szuka tych ogloszeń i trafił na jedno... ale na pewno nie znasz?
on: NAPRAWDĘ NIE ZNAM! MÓWŻE ALBO NIE MÓW I DAJ MI CZYTAĆ.

i nie opowiedziałam. bo był nieprzekonywujący. gdzieś w środku miałam poczucie, że on ten dowcip słyszał, ale nie chciał mi robić przykrości. albo nie był zainteresowany? tak jakoś nieprzekonywująco mowił i patrzył znad tej gazety. kobiety pewnie rozumieją, że to normalna reakcja, prawda?

stary nie zrozumiał. wezwał kilkakrotnie kobiety lekkich obyczajów (nie pojawiły się na szczęście) i powrócił do czytania.

więc załapałam focha.
wiadomo.

p.s. wiecie, że dziś dzień buziaka czy coś takiego? że niby kawalerowie mogą obcałowywać panny bezkarnie. kategorycznie odcinam się od takiego zwyczaju. i odcinam starego przy okazji! no!

czwartek, 26 lutego 2009

marudnik

chce mi się spać.
wszystkim się chce spać.
tu jest stanowczo za mało słońca i stanowczo za niskie ciśnienie.

ponadto nie rozumiem, dlaczego każą mi dziś pracować. powstała nawet rewolucyjna koncepcja, by stworzyć przepis prawa, dzięki któremu raz w miesiącu, gdy wyglądasz i czujesz się jak pół dupy zza krzoka, mógłbyś (mogłabyś) zostać w domu.
nie wychodzić z łóżka.
nie wychodzić zza kołdry/kocyka.

no chyba że po żelki i czekoladę.


bo w takie dni jak ten nic innego nie ma sensu.

spać.
poproszę pół kilo energii. kto mi da?

edit: wzruszyłam się.
jestem na etapie poszukiwań tego mieszkania, o czym pisałam już wcześniej.
i tak właśnie chłop znalazł był ogłoszenie, w którym na zachętę zamieszczono zdjęcia. m.in. takie:
Image Hosted by ImageShack.us


prawda, że urocze i cudne? kuchnia i lazienka w jednym. bierzesz prysznic i jednocześnie gotujesz obiad dla wybranka serca. on wraca ZE zakładu do domu i co? proszszsz - bogini domowego ogniska - wykąpana, świeżutka, pachnąca, obiad na stole. BOSKO.
opis mieszkania równiez zachęca:
Pokój, kuchnia, toaleta na półpiętrze (do własnej tylko dyspozycji). Mieszkanie do odświeżenia.
po pierwsze - to zaskoczenie. serio do odswiezenia??? eeeee.
a po drugie - toaleta DO WŁASNEJ DYSPOZYCJI. no kto ma takie luksusy? KTO??

stary zastanawia się, czy kawałek rynsztoka tez ma się za oknem do własnej dyspozycji. czyzby planował uwić gniazdko w tym uroczym zakątku?

i Wy się dziwicie, ze mam depresję?

środa, 25 lutego 2009

pracuj, pracuj. garb ci sam wyrośnie.

bo się zbulwersowalam.
ja sobie zdaję sprawę, że nie jesteśmy (ani ja, ani stary) mistrzami swego fachu, o których bić się będzie cała Polska oraz połowa Azerbejdżanu. właściwie to może nawet nikt się o nas bić nie będzie. ale!!!
nie oznacza to, że po pierwsze pracować możemy za czypińdziesiont miesięcznie. a po drugie, że powinniśmy być szalenie radzi oraz szczęśliwi z faktu, iż pracę ową posiadamy i jeszcze - pracujemy w tak wytwornych miejscach. bo wiadomo, że praca w takim miejscu to "wartość sama w sobie" (jak kiedyś usłyszałam od potencjalnego pracodawcy, który aktualnie jest pracodawcą mego osobistego).
i wystawcie sobie moi drodzy, ze nie nie nie - nie pracujemy w charakterze prezesa finansowego banku światowego tudzież banku arabii saudyjskiej. nie zajmuję się również pracą ambasadora przy unii europejskiej ani doradztwem koloru firan na dworze królowej angielskiej.
no tak jakby nie do końca.
cenię sobie swoją pracę in abstracto - bo lubię to, co robię, a także in concreto - bo lubię moich szefów. mój stary chyba podobnie, ale do kurwy nędzarki - nie każcie mu z tego tytulu padac do stop i calować podłogę w miejscu, w którym stanęliście!!
a ten. a zdenerwowanie (określiłabym innym słowem, ale jestem wielce kulturalna i wykonuję szanowany zawód, więc o. będę się wysławiać od-po-wied-nio) wzięło się stąd, że szefowie osobistego wcisnęli mu w oczy rozliczenie czasu pracy z podziałem na "aktywne strony pracowe" i "aktywne strony prywatne" (internetowe oczywiście, gdyż zakład starego ma dostęp do internAtu). wielkie oburzenie zapanowanowało wszem i wobec, gdyz poniewaz!!!!! pracownik - wystawcie se - śmiał korzystać prywatnie z internAtu w czasie pracy (podczas gdy i tak nic nie zostalo przez ten fakt zawalone).
i niby ok. pracodawca ma prawo oczekiwać 100% poświęcenia pracy w godzinach pracy, ale!!

dlaczegóz ten skrupulatny w rozliczeniach pracodawca nie jest tak samo obowiązkowy przy rozliczaniu nadgodzin, które na tym zakładzie robi się codziennie? ochoczo przytakuje okoliczności, że osobisty codziennie jest godzinę wcześniej w pracy, a także zostaje po godzinach. daje mu pracę dla zagospodarowania tego czasu, wtykając robotę na weekend nawet (wszak młodzi powinni się rozwijać!). ponadto równie ochoczo wykorzystuje fakt, iz osobisty porusza się komunikacją miejską i posiada bilet miesięczny, w związku z czym posyła go to tu, to tam, by załatwił rózne dziwne rzeczy (w czasie pracy lub nie! oj no bo co to za problem podskoczyć?). czy ktos mu kiedyś zwrócił PINIENDZE za te przejazdy?
buahahaha.

no doprawdy.
tak daleko rozliczenia pana i władcy tego zakładu nie dochodzą.
dochodzą tylko tam, gdzie wskazano powyzej oraz do wysokości pensji, która jak się na nią popatrzy to odpowiada smutnym, blagalnym spojrzeniem malego (słowo klucz w tym przypadku) stworzonka. bo praca na tym zakładzie jest wartością samą w sobie, nie?
chyba powinno się dopłacać, ale szef jest łaskawy i nie kaze.

wiec mam prawo być zirytowana, nie?

pytanie za pierdylion punktów - coz począć, panie? cóz począć.

poniedziałek, 23 lutego 2009

meblościanka typu "żak"

po pierwsze to nie, ze zaniechalam pisania. nie nie nie. to nie tak, ze mi się znudziło, tylko NIE-MAM-CZASU-WCALE-KURDE-NO. a jak mam czas to umieram, serio. tak mi się ostatnio spać chce, że po prostu coś strasznego. zawsze mi się to kojarzy z tą grą sims'y (jezuuu, kochałam ją!) jak ten sims nie miał już siły i tak zwalał się z nóg w miejscu, w którym stał. i zasypiał. ja też mam takie poczucie. zaraz upadnę pod biurko i zasnę. nie wiem, co z moją wypłatą za ten miesiąc w związku z powyższym, ale trudno.
ostatnimi czasy w pracy spędzam dziennie 87443453 godzin, co znacznie utrudnia prowadzenie bujnego zycia towarzyskiego (w sensie BYWANIE NA SALONACH) oraz życie rodzinne. o erotycznym nie wspomnę, bo wiadomo. kwitnie. pfff.

ponadto szukam mieszkania. czy ktos ma mieszkanie na zbyciu? na wynajem znaczy się? bo w miejscu, które mi odpowiada (chwilowo,bo dalekosięznie /piękne słowo!/ mam plan przeniesienia się do zamku nad loarą, ale stamtąd jakoś kijowo rozwiązana jest komunikacja miejska do tego zapierdzia, gdzie pracuję, więc chyba na razie się nie zdecyduję) brak jest mieszkań w przystępnej cenie. jeśli oczywiście ktoś ma sprytny plan mieszkania w klitce po babci bronisławie, mając za współlokatora meblościankę na wysoki połysk (toż to jak mieszkaniec jest!) oraz stół z płytkami pcv (JA TAKI AKTUALNIE POSIADAM!) za jedyne 398437 złotych miesięcznie - to proszę bardzo, do wyboru do koloru.
fascynuje mnie ludzkie samozadowolenie. dają ogłoszenia o mieszkaniu, w którym zamieszkuje już uroczy grzyb na ścianie (Władysław, na ten przykład), a także latryko na podłodze w łazience wraz z wanną - zabytkową! - z lat 70 ubiegłego wieku (niemytą od tegoż czasu) plus obowiązkowo stara boazeria złożona z zyliona deseczek, z których każda zakończona jest inną uroczą deseczką położoną w poprzek. plus OBOWIĄZKOWO - wersalka na wysoki połysk (z wystającą sprężyną), lodówka samowystarczalna (elementy organiczne same się wytwarzają w środku już od wczesnych lat 60) oraz i tu do wyboru elementy wyposażenia - kolumna w stylu dorycko - koryncko - przemyskim (znajduję się w posiadaniu), a na niej paproć, ewentualnie koza do opalania mieszkania, względnie - jak się ma szczęście - podwieszany sufit wyprofilowany fantazyjnie i pomalowany w równie fantazyjne kolory. i za to ludzie chcą jedyne zylion złotych. no doprawdy! okazja! BIER PANI, bo inni przyjdom!

no to ja jakby niechętnie. wzięłabym, ale moze za hmm połowę ceny? to juz nie bardzo. bo jak za połowę? wszak pani helena spod siódemki powiedziała, że teraz mieszkania drogie! pani! drogie som! to to jest okazja, bier pani.
pani nie biere, mieszkanie stoi (ku zdziwieniu wlasciciela), nikt go za taką sumę nie wynajmie przez następne 4 miesiące. ależ jakie tam zastanawianie się nad związkiem przyczynowo-skutkowym takiej sytuacji? nie doceniają, pani! nie doceniają! bo za moich czasów to się w jednej izbie w trzy pokolenia mieszkało! a tera ci mlodzi nie umiejom docenić, że mogom sami!

no.
i tak ja i gach od roku mieszkamy tam, gdzie mieszkać nie będziemy mogli zbyt dlugo, poszukujemy innego lokum, co jakiś czas zmieniając nastroje z euforii (patrz! tanieją!) na depresję (kurwa, pod mostem będziemy mieszkać).
nasz problem polega na tym, że chcemy mieszkać jak ludzie (lubię grzyby, ale w zupie), a nie zarabiamy pierdyliona złotych miesięcznie (tak, ja też uważam, że to jest jakieś fatalne zaniedbanie ze strony naszych pracodawcow), co by się można było wprowadzić do lansiarskiego mieszkania w lansiarskiej dzielnicy.

także ten (żetę) szukam nadal, pani.

i jeszcze co ja to chciałam?
ta. słowotok się odchudza, jestem doprawdy wstrząśnięta. nie kumam instytucji odchudzania, jako iż zycie jest zbyt krótkie na umęczanie się.
chociaz... jakby się nad tym dłużej zastanowić, mogłoby być ciekawym doświadczeniem posiadanie tyłka, który nie jest osobnym, niezależnym bytem, zupełnie przez przypadek chodzącym za mną wszędzie.

hmmm...
hmmmmmmmmmmmmm.


to se zjem pierniczka.
w polewie czekoladowej.

niedziela, 15 lutego 2009

lowe krowe

po pierwsze, chciałam napisać, ze słowotok z ostatniej notki wziął się podczas gdy w pracy wystrojona oczywiście, siedziałam przed kompem i żarłam... kabanosa. tak kochani. wstrętnego, tłustego kabanosa, który śmierdział w promieniu zyliona km. bylam szczęśliwa, lecz - o zgrozo - jakże mało wytworna. no. i taka jest właśnie historia tamtej notki, kochane wnusie.

siedzę se dziś w domu, za oknem sypie śnieg, oczywiście nikt nie odśnieża, bo po co, skoro i tak nasypie (ci nasi kochani drogowcy jednak są bardzo, bardzo zmyślni. wszak kryzys, trza oszczędzać).
głowa mnie boli.
no ten.

no tak.

boli mnie nie bez powodu.
bo wczoraj były walentynki, nie?

no i my zamierzaliśmy z moim gachem posiedzieć każde w swoim kącie, napawając się romantyczną atmosferą przy swoich komputerach (orki poszły w odstawkę, teraz mój osobisty ratuje dziewicę z opresji. to sucz!).
i co?
dupa. zbita, nawet.
o godzinie 17.23 zadzwoniła jedna z koleżanek i zapytała, co robię wieczorem. i czy się widzimy (BĘDĄC MŁODYMI STUDENKAMI - i samotnymi, dodam - miałyśmy ładną świecką tradycję pić w walentyki i zakłócać romantyczny wieczór innym parom, które wciągając schaboszczaka, wpatrywały się sobie w oczy pod wiszącym serduszkiem ze zwisającym cicikiem).
no więc (nie zaczyna się zdania od no więc) - widzimy się.
dwie sekundy potem dowiedziałam się, że widzimy się i owszem, ale u mnie NA mieszkaniu (jak to się mówi w centrum zarządzania wszechświatem, skąd pochodzi mój osobisty) i że romantyczne walentynki to dziewięć osób, które zasadniczo to są już w drodze.
i było.
chyba wypiłam za dużo wina, śmierdzi mi w chałupie fajkami.

marzę o zostaniu pustelnikiem.
nie lubię moich znajomych.
ło matko, jak mnie głowa boli.

no także ten - miłości Wam życzę, nie.
i takich romantcznych uniesień. ach, ach, ach.

chociaż nie. no bądźmy sprawiedliwi w sumie! trzy dni temu wygrałam wejściówki na maraton WALENTYNKOWY! do kina, więc udaliśmy się trzynastego w piątek o godzinie 23 do kina na tenze. zapowiadało się kusząco i w ogóle palce lizać - same romantyczne komedie, jak się domyślacie - tak tak tak! -gach był wniebowzięty i po prostu leciał na skrzydłach.
zmotywowałam go megapopcornem i megacolą (nie zjadł i nie wypił do końca, ale był szczęśliwy i miał cel w życiu w siedzeniu na tych filmach).
więc jakby romantyczne walentynki były. najpierw norah jones w "jagodowa miłość" (takie wiecie - coehlo w filmie, niby spoko, ale jednak trochę tandetnie), a potem....
ha!
haha!

buahaha!
potem było "nie kłam, kochanie". więcej radości sprawiało mi patrzenie na osobistego, który z miną zarezerwowaną dla św. pawła, na którego wylewano pomyje, siedział i gapił się bezmyślnie w przestrzeń.

no i co.

nawet się wzruszyłam - albo się starzeję, albo.... nie chcę o tym myśleć.
potem uciekliśmy już z kina, dalsze pozostawanie w tym miejscu mogłoby skończyć się źle albo dla mojego, albo dla mnie, albo dla kina.
dodam, że towarzystwo maratonowe poprzychodziło w dresach (ja kurwa nie mam dresu, to co mam zrobić?) (swoją drogą - jakie to urocze, że się panowie dla pań pewnie tak wystroili) i bawiło się najlepiej na fragmencie filmu, w którym norah zasnęła na stole pijana, a na wardze została jej odrobina lodów waniliowych. że niby takie subtelne nawiązanie, seksualne niedopowiedzenie. sala rżała. z subtelnością to miało wobec tego tyle do czynienia co kasia cichopek z ikoną telewizji.

chłop zemścił się, przeciągając mnie o 4 nad ranem przez największe zaspy. jako iż nawet na stołku stojąc jestem od niego niższa, ma pewną przewagę. siłową również.

i to by było na tyle uniesień miłosnych.
jak tam Wasze walĘtynki?

czwartek, 12 lutego 2009

ssooo sssophisticated

zawsze chciałam być taka wyrafinowana.
sophisticated.
glamour.

jak widzę te kobiety, idące w kostiumie prosto od szanel i szpilkach manolo po ulicy (naturalnie, wysiadły dopiero z eleganckiego samochodu!), z nienaganną fryzurą, małą torebeczką oraz super świecącym się telefonem, a także paznokciami, z których nigdy nie schodzi lakier i makijażem doskonałym... skręca mnie. patrzysz na nie i widzisz jak po chodniku ciągnie się smuga delikatnych perfum układająca się w napis jestem-so-fuckin'-doskonała (hmm... one chyba nie klną, co?).
(e, no właśnie - jak to jest, że na tym chodniku NIGDY, kur.. nigdy! nie ma tych wszystkich dziur i kałuż, w które ja namiętnie wpadam?)

jak ja se zrobię makijaż - od razu melduje się panda (wszyscy wiedzą, co to panda, prawda?)
jak se pomaluję paznokcia - gwarancja jak u mercedesa, że albo się złamie, albo odpryśnie lakier, albo w najlepszym wypadku na lakierze tym odcisną się ślady ręcznika, ścierki lub na szybko zakładanej odzieży.
jak założę szpilki - wpadnę w dziurę, spadnie deszcz, wpadnę w błoto.
o ile je założę! bo przecież szpilki leżą w otchłani szafy przywalone wielkimi butami osobistego (pfff rozmiar 47), zgniecione, ubłocone, niekochane, pochłaniane przez chaos i ospę (kochanie! schowałem moje buty zimowe, zeby nie lezaly w przedpokoju /i nie zajmowaly polowy tegoz - przyp. aut./ - oświadcza osobisty z miną dumnego garfielda. niewspomniawszy o fakcie, ze buty wrzucono do szafy i wlasnie na rzeczone szpilki. dalsza część historii znana).
kostiumu od szanel nie posiadam. (pfff. teraz modne są ciuchy vintage! szanel jest passe i de mode).
poza tym zwykle lecę przez miasto z obłędem w oczach, ze snopowiązałką na głowie (taką dość hmm luźno interpretowaną snopowiązałką), z torbą, której otchłani nie eksploruje nawet martyna wojciechowska (ona chyba już nic nie eksploruje, pudel donosi, że zapałała miłością macierzyńską i odpowiedzialnością. no doprawdy, ekspresem).

poza tym nie mam ślicznej małej torebeczki.
nie mam ślicznego małego telefonu.

i w dodatku na sam koniec (lub NASAJMPRZÓD) z pewnością pójdzie mi oczko w rajstopie (pończoszce, ach, pończoszce).
boszszszsz, jak ja bym chciała być taka doskonała. soooooo sophisticated. czuję, ze to byłoby dobre. czuję, ze nadaję się do jeżdzenia po zakupy samochodem z szoferem. i to nie do reala, nienienie, nie do tesko! tylko do manolo! względnie "zobaczmy dziś, co u wersacze".

nie wiem skąd, ale drzemie we mnie głębokie przekonanie o tym, że ktoś u góry się pomylił! bo ja bylabym doskonała w tym! naprawdę.

tymczasem miewam zrywy w postaci sprzątania w torebkach (kochanie, jak kiedyś nie będziemy mieli na chleb, weźmiemy twoje torebki, posprzątamy w nich i kupimy dom, a resztę odłożymy na konto), czyszczenia butów (nie wiem skąd się to bierze, ale po jednym jestem wyjątkowo zmęczona) oraz zmiany koloru paznokci co 87 minut. najchętniej z krwistoczerwonego (typ: bijacz) na brzoskwiniowy (typ: jestem-niewinną-pensjonarką).

po czym stwierdzam, że życie nie ma sensu, ja nigdy nie będę doskonała, a świat jest zły.
bo jest, nie?
jak to się stało, że nie mamy doskonałego makijazu o 3.28 w nocy, fiołkowego oddechu z rana i skóry na pupie napiętej jak struna? nooo!

JA SIĘ PYTAM!

środa, 11 lutego 2009

pogoda nie sprzyja pieszym wycieczkom...

...od tego rozpoczęłam swój dzień w pracy i będę to powtarzać do końca tegoz. (znowu nie mam z z kropką! ządam uwolnienia z z kropką!)
jest zimno, ja mam depresję. pogoda się nie zmienia, pada coś z nieba, co imitować ma chyba śnieg, ale raczej taka kiepska ta imitacja (śnieg made in china chyba), poza tym wieje, jest przenikliwie zimno i wilgotno. żyć nie umierać! (ooo. wróciło mi z z kropką!)

miałam dziś zylion rzeczy do napisania i zapomniałam. skleroza się zadomowiła w mojej głowie i nie odpuszcza.
miałam również zylion pomysłów na gotowanie i pieczenie (zmieniam się w kurę domową? ko ko ko), ale... nie chce mi się. jakoś mi odpuściła ta chęć i pyk - wolę się bezmyślnie gapić w tv niż stać przy garach i kombinować (a mam całe 4 programy telewizyjne, więc wiecie... jest co oglądać).
z gotowaniem i pieczeniem to jest tak: po pierwsze to bardzo stresujące zadanie wbrew pozorom. oglądasz se na ten przykład taki przepis na ciastka czekoladowe oprószone cukrem pudrem. pffff. banał. takie rzeczy to ja po cięzkiej nocy ze szklanką kac killera po ciemku robię! pffff.
no to mam.
wszystkie składniki. piec się grzeje i teges.
kleję to ciasto. wyrabiam znaczy się (posługujmy się pojęciami FA-CHO-WY-MI!).
chłop siedzi przed komputerem i zabija orki (słoneczko, nie teraz, bo boss już prawie się wykrawił), a ja stoję w kuchni i walczę! (ko ko ko)
dumna jestem, tylko czemuz do cięzkiej cholery nikt nie powiedział, że to się tak do palców klei?
pfff. pikuś. jadę z koksem dalej.
"ulep kuleczki z ciasta i obtocz w cukrze pudrze"
jak??! ja się pytam! jak???
ciasto zwisa smętnie z palców (palcemi temi!), za nic (żeby nie użyć innych słów) kulki z tego nie ukleję. próbowaliście kiedyś kleić kulki z kleju do tapet? no. także tego.
dosypuję mąki (mą mamą via telefon: córcia, ale to mają być ciastka, a nie kule armatnie). to dorzucę masła. klei się.
no dobra. dosypię kakao.
yyy. chyba za twardę.
doleję mleka.
kur... klei się.

szybkie spojrzenie na kosz. wizualizuję sobie ciasto wpadające w otchłań śmietnika.
ambicja nie pozwala.

lepię.

są! są kulki.
nawet obtoczone w cukrze.
święta panienko z gwadelupy. mówilam, że dam radę! mówiłam!!! pfff. łatwizna.

pfff. nie takie rzeczy jestem w stanie zrobić!

pfff, a nawet phi!

chwilę walczę z papierem do pieczenia (ułóż papier do pieczenia na płycie, tyle w przepisie. czemuz do ch.. wafla nikt nie napisał, że po pierwsze papier ten klei się do rąk, jeśli są one w a) cieście, b) wodzie c) innych oraz machanie nim w te i we wte nie przynosi spodziewanych rezultatów).

papier jest, kulki są. bosko.

połóż kulki na papierze i upiecz. (i jeszcze - chyba jako szczyt złośliwości - dopisano SMACZNEGO!).
kładę kulki na papierze i piekę.

siedzę przed tym piecem, obserwuję, dumna i blada, wącham, patrzę, umieram z dumy. (kochanie, mówiłem, nie teraz, na pewno są piękne, ale własnie mam nowy łuk i .... )
kulki zmieniają kształt. na mało poządany. wyglądają jak hmm. nie przymierzając - krowie placki na łące (nie widziałam nigdy chyba zadnego, ale metafora pojawia się w wielu ksiązkach, wiec zawierzam autorom).
bielutka posypka z cukru pudru, która ma ślicznie wyglądać w zestawieniu z popękanymi czekoladowymi kulkami pozostaje wspomnieniem.

wyjmuję ciastka z pieca.
nie wypowiem się o ich walorach estetycznych.

zjedliśmy (myszka, pyszne!). nie wiem, czy mialam na nie ochotę.

uwaliłam się z książką na kanapie. i mocnym postanowieniem nieangażowania się w pieczenie lub gotowanie przez najbliższy wiek.

pfffff.
przeciez wszyscy wiedzą, że nikt teraz nie piecze, bo TAKIE DOBRE CIASTA SĄ W SKLEPACH, to po co?
no doprawdy, kochanie. narobię się, a w sklepie też są dobre (TEŻ! PAMIĘTAJCIE o tym słówku! też są dobre. nie ze lepsze. nienienie. też dobre!).

ko ko ko.


p.s. wciąż z z kropką pojawia się i znika.
witam kogoś z tarnowskich gór! :)

wtorek, 10 lutego 2009

muzą. pfff.

to tak. po 1 chciałabym podkreślić, iż tytuł tegoż posta odnosi się do komentarza (komencia! ojej!!) szanownej pani just-say-no-more alias "słowotok" no bo pfff, foch i w ogóle (wogle).
espeszjali for ewri "muza" dis łorld: (jak jest muza po angielsku?)

Namuzowywanie
Muzo
Natchniuzo
tak
ci
końcówkowuję
z niepisaniowości
natreść
mi ości
i
uzo

lubie Białoszewskiego. tak bez jakiegoś szczególnego nadęcia na poezję, żeby być wiecie - natchnioną, ulotną i wielce kulturalną oraz elokwentną. śmieszą mnie tacy nadęci artyści, biegający z szalikiem oplecionym wokół szyi i z zamglonym wzrokiem, koniecznie z jakąś styraną książką pod pachą, wypowiadający się na temat sztuki szeroko pojętej, choć czasami sztuka ta wcale Sztuką nie jest albo - sami nie do końca czują jej sens (tak, posługuję się stereotypami. nie, nie jest mi z tego powodu szczególnie wstyd).
trzymam się kurczowo wersji, że sztuka jest dla wszystkich. nie zmieniła tego nawet moja polonistka, twierdząca, że nadinterpretuję większość czytanych tekstów. skoro czuję coś na swój sposób, to chyba mam do tego prawo? i mam prawo również obśmiać bardzo-znaną-artystkę wystawiającą swój sfilmowany performance, którego przekaz opiera się na gościu tańczącym w samych majtasach na środku sali ćwiczeń śpiewu. śpiewającym do tego. czy przesadą będzie jeśli dodam, że gość ten miał owłosienie, dzięki któremu spokojnie mógłby konkurować z niedźwiedziem grizli w konkursie fryzjerskim?
i co?
nico. nie podobało mi się. nie widziałam przekazu ani programowego braku przekazu. moze jestem beton, a moze mam prawo do powiedzenia glosno: to chłam?
gdyby bowiem iść torem myślenia, iż o tym, co jest sztuką, a co nią nie jest, decyduje tylko pewna grupa ludzi, nie mialabym prawa wyrażać swojej opinii, gdyż ja profesjonalnie sztuką się nie zajmuję. (bo chyba nie mozna nazwać sztuką słów gięcia i cięcia oraz szycia kłamstw grubymi nićmi?)

uf. to se ulżyłam.
chciałabym zapytać, dlaczegóż (poniewuż?) nie chciało mi wskakiwać "ż" na tym blogu? nagle ktoś dał mi takiego skilla i wskakuje, ale wcześniej nie! czyżby "ż" było na cenzurowanym?
czyżby "ż" zatruwało życie
żabom
żwaczom
żonom?
skutkiem czego
"ż"
wykluczono?

:)

poniedziałek, 9 lutego 2009

nowa świecka tradycja

no. to założyłam.
złamałam się. albo po prostu se pomyślałam, że niech będzie.
bo mnie irytują różne rzeczy, a inne cieszą. i sobie o tym napiszę. a co.
tyle tytułem wstępu. potem może się uda skupić bardziej.bo chwilowo energię do stukania w klawisze muszę wykorzystać na pisanie pisma wleźnego nie-powiem-dokąd do jakiegoś jednego z drugim, co to wcale na takie delicje nie zasługują.

ale nic to. trochę mam depresję, to fakt, niemniej...
... nie popadajmy w paranoję, życie nie kończy się tylko dlatego, że jest zima i jest (mi!) zimno. wiadomo - jak jest zima, to musi być zimno, takie jest odwieczne prawo natury (pani kierowniczko). kierowniczka se jednak wyprasza. zostałam stworzona do innych warunków bytowania! zostałam stworzona do życia w luksusie w cieniu palm, owiana delikatnym zapachem pomarańczy!

tja.
witam wszystkich, którzy tu zajrzą.

p.s. kto śmiał zabrać mi adres "saskiia.blogspot.com"? ja się pytam!