czwartek, 21 maja 2009

z wilka wilk

to nie jest tak, że nie kocham już swojego bloga.
kocham go, serio.

ino na odleglosc.

a serio to nie mam czasu i nie mam motywacji. kolejnosc nieprzypadkowa, po prostu staram sie ukryc swoje lenistwo. a wlasciwie nie, dlaczego (dlaczegóż!) mialabym sobie tak uwlaczac?
wcale nie chodzi o lenistwo.
wcale.

to kwestia odpowiedniego wyboru priorytetow oraz utworzenia paradygmatu intepretacyjnego rzeczywistosci (powinnam pracowac w pijarze. albo w polityce. mowie dlugo, bez sensu i niezrozumiale. wszyscy są szczęsliwi)

ale ten.
ostatnio jakis nudny żywot prowadzim ze starym. to juz chyba taki wiek jest, że nie czas na zabawy i szaleństwa. zostaje co najwyżej ekler (czyt. "rosnąca dupa") i serial. a potem spać.
wczoraj mieli my rocznicę, więc postanowilismy ją uczcić. poszlismy na żer do restauracji, bez zbędnych wzruszeń nażarlismy się jak nie przymierzając, zwierzęta. następnie udalismy się do kina celem ukulturalnienia. no i niestety. w kinie zobaczyć można co najwyżej panią w kasie, bo jakos nie przekonaly mnie zachęcające hasla reklamowe "czy kiedykolwiek bales się ciemnosci? jesli nie - powinienes zacząć." względnie: "cale życie czekala na tego jedynego. gdy go znalazla, odszedl w siną dal".

ja jestem taka wiecie. malo romantisz. bardzo malo.
poszlismy zatem do innego kina, po drodze rozwazając koniecznosc przeprowadzenia sie do miasta ojczystego chlopa, wobec faktu, iz w miescie tym znajduje sie kino sztuk jeden. i idzie sie po prostu na to, co jest. bez wybrzydzania. ostateczny wniosek brzmial, ze spoleczenstwo jest teraz okrutnie rozpasane. i co to ma znaczyc, ze film z konca 2007 roku to juz nieaktualny i ze w kinie powinni dac cos swiezszego? dobry film to leci.
niemniej pobiegli my truchtem do tego innego kina (ja na obcasach, wiec wiadomo. nie bylam mistrzem harmonii wewnętrznej. zen oddala się niebezpiecznie w chwili przywdziania szpilek na nogi. kto mial na nogach szpilki, ten wie.)
w innym kinie mnostwo ludzi! raczylam wyrazic optymistyczna mysl, ze skoro duzo ludzi to pewnie cos dobrego daja, na co stary zachnal się, parsknąl i wyjasnil zadziwiającą wlasciwosc odwrotnej proporcjonalnosci ilosci ludzi w kinie do jakosci filmu.
jest cos na rzeczy.
ostatnio tyle ludzi widzialam na premierze alien vs predator.
jakbym chciala zobaczyc alien vs predator to bym zorganizowala spor kompetencyjny między panią z urzędu skarbowego (w niebieskim narożniku HENRYKAAAAA "nie przyjmę, nie wiem, nie zajmuję się tym" Z PIEKIEEEL!) a panią z urzędu miasta, względnie sekretariatu Krajowego Rejstru Sądowego (w czerwonym narożniku BOGUMILAAAAAA "nie widzi Pani że jestem zajęta?" MORDERCAAA!). to dokladnie to samo. no moze ten predator taki przyjemniejszy w obyciu trochę. trza przyznać.

w każdym razie, wracając do naszej randki (o ja! wlasnie mnie się przypomnialo, ze ja nigdy nie bylam na takiej PRAWDZIWEJ randce. wiecie, zeby pozyczyć ciuchy od koleżanek i zastanawiać się wczesniej, o czym będziemy rozmawiać. o. oswiecila mnie, ze ja nigdy nie mam problemu, o czym rozmawiać. nie wiem, czy winnam puscić focha. kontrolnie puszczam. pff)
w koncu na randce tej nie obejrzelismy filmu, gdyz nasze spoleczenstwo zaatakowalo wczoraj kina w związku z akcją "srody z grejfrutem". wysylali smsa i szczesliwcy poszli do kina, placac tylko za jeden bilet. szczyt marketingu. poczuj się jak wybraniec, zaplac se za bilet i idź na film, w ktorym nie wiadomo, o co chodzi, jest duzo wybuchow (dobrze) i malo cyckow (zle). i gra slawny aktor. i jeszcze! jest nakrecony na podstawie ksiazki, ktora czytalo 90% spoleczenstwa (dobrze - to takie lansiarskie, czytac ksiazke i isc na film. stary nie kuma, czemu balzaca nie kreca. no zalosne)
ostatecznie wylądowalismy ze starym na lodach. gigantycznych. mega lodach rozwalaczach. ze wszystkim.
generalnie, po powrocie do domu, doszlismy do wniosku, ze to wszystko jest passe i de mode. trza bylo w domu siedziec, zjesc filet z kurczaka z kalafiorem. obejrzec dextera i pójsc spac.
a czlowiek lata. jak durny.
i co z tego przyszlo?
ino ból nóg, debet na koncie i zakurzone buty.

no mowie Wam. randki są przereklamowane.


p.s. se przypomnialam jeszcze, ze w ramach romantycznego dnia ze starym nucilismy i cytowalismy w drodze z kina do kina piosenki kata (wiecie - taki zespol metalowy, ktorego pewnie sluchal kazdy 16latek, roczniki 80 - 85 i ktorego tekstu wzruszaly niepomiernie swa zyciowoscia. lezka sie kreci) szczgolnie wzruszylo nas wspomnienie piosenki, przy ktorej oboje spedzilismy niejeden wieczor, a ktora brzmi (fragmenty przytoczę):
"Wiele lat - dla mnie chwil - byłem jak grom.
Uczyłem Cię.
Z wilka wilk, z nędzy nędza, a z krwi krew."
(ale że co niby ma być innego z wilka? myslelismy o tym wczoraj intensywnie - przyp. s.)


Za mną car, loch i potop. (nie wiem, co mają wspólnego)

*I ULUBIONY FRAAGMENT:
Idzie armia.
Zejdź!
Fallus, wymię.
Zejdź!
Ciepły czarci kult.
Idzie armia.

polączenie armii z falusem i wymionami po prostu rządzi. absolutnie i calkowicie nie mam nic na swoje usprawiedliwienie. mialam 15 lat, wiec to chyba okolicznosc lagodząca...

czwartek, 7 maja 2009

mobilizejszyn

bylismy wczoraj w kinie na "vicky cristina barcelona" (wiem, mamy zaplon nie z tej ziemi). i co?
kocham penelope cruz.
wiem, ze inne też są piękne i mądre, są dobrymi aktorkami, matkami, żonami. ja to wszystko wiem.

i wtedy wchodzi penelope cruz - rozczochrana, z opetaniem w oczach i czyms na wardze, a sukienka opada jej bezwladnie na ramionach. patrzy przed siebie nieobecnym wzrokiem i na pytanie "napijesz sie czegos?", odpowiada tylko "wodka".

jak dla mnie wiecej nie trzeba.

jest po prostu wcieleniem wszystkiego, co miala wyrazac ta postac.
jesli kiedys chcialybyscie, moje panie, byc femme fatale - zobaczcie te scene.
nawet jak rzucam talerzami, nie jestem w stanie tak wygladac.
ech.

w kazdym razie - pomimo ze nadal kocham penelope i ozenie sie z nia jak tylko uzbieram pieniadze na lot do hollywood - zauwazylismy ze starym niepokojace podobienstwo rzeczonej aktorki do ... jolanty rutowicz.
ale to chyba moja kobieca zawisc przeze mnie przemawia. bo coz innego?

poniewaz nie mam weny, nie mam czasu i generalnie NIE, na dzis koniec.

musze sie pozbierac do kupy jakos, bo po prostu tragedia - w lodowce swiatlo, w domu slowo "kurz" nabiera nowego, dotad cywilizacji nieznanego, znaczenia, a okruchy w kuchni zaczynaja byc interesujacymi interlokutorami. nie wspominajac o tym, iz niestety obowiazki bardziej "ksztalcace" sa generalnie w dupie. i to czarnej.

takze ten.
z dupy czas wyjsc.

mobilizacja pelna para!

ziew.

niedziela, 3 maja 2009

majUFFFka

z okazji majówki staliśmy się porządną mieszczańską rodziną.

brakuje nam co prawda obrączek i wózka na korytarzu, czekającego na nasze nienarodzone dziecię, no ale. ważne, że się rozwijamy. a złoto dziś drogie.

więc... porządna mieszczańska rodzina przede wszystkim lubi wspólnie spędzać czas. głównie na oglądaniu telewizji. toteż zatem spędziliśmy cały jakże uroczy piątek na czynnościach związanych z przebywaniem razem. najpierw wysprzątaliśmy chałupę, a następnie obejrzeliśmy dextera (ten serial znaczy). tak. całego. odcinkow liczy on sobie 13 sztuk.

tak, naprawdę obejrzeliśmy na raz całego.
jedząc przy okazji frankfuterki z keczupem.
myślę, że to wystarczający powód, wysoka komisjo, by zaliczyć nas do grona porządnych mieszczańskich rodzin.

przez cały następny dzień wszędzie widzieliśmy poodcinane kończyny (stary dostał ataku euforii widząc manekiny bez rąk).
generalnie fajnie być takim seryjnym zabójcą. przynajmniej coś się w życiu dzieje.

po kilku godzinach snu (oglądanie serialu o zabójcy kosztuje nieco czasu), wstaliśmy i naszym oczom ukazało się... stalowe niebo. i mokra ulica.
zasadniczo nie spodziewaliśmy się niczego innego. wiadomo - jak się planuje wyjazd, musi być brzydka pogoda. wiadomo.
ale, ale. nic nie było w stanie zagrozić naszej przemianie, więc zebraliśmy się i pojechaliśmy.
do krakowa.

nie że nie lubię tego miasta. kocham je miłością szczerą i prawdziwą. tylko wiecie - tam był pierdylion ludzi. pierdylion!DZIĘKI, mam nadzieję, uprzejmości słowotoczki, możecie to zobaczyć:


także zwiedzanie czegokolwiek graniczyło z cudem. zasadniczo to niewiele było zza ludzi widać. wyjazd do grodu kraka - pięknego miasta, które natchnęło dziesiątki ludzi do stworzenia arcydzieł, było muzą poteów, natchnieniem miłości, skrzydłami malarzy - sprowadza się aktualnie do: pójścia na wawel (kupienia piankowego smoka na druciku), pójścia do sukiennic (kupienia drewnianego krasnala schodzącego po rynnie i bujającego się jak po trzech piwach TiP), pójścia na rynek (kupienia karmy dla gołębi i wpakowania im do żołądków większej ilości prochu armatniego, co by lepiej i gęściej kupy były osadzane), ostatecznie zjedzenia obiadu (pizzy).

pod barbakanem grała grupa indiańsko-peruwiańsko-jakaś tam. doprawdy, wrażenie niesamowite. że tak zacytuję pana "wśpaniale i tak zie nie umię po polśku powiedzieć".

generalnie było fajnie i miło. bardzo mieszczańsko, co mnie cieszy i dość męcząco, bo zeszliśmy z kilka dobrych kilometrów. a ja to najwyżej pokonuje odległość z mieszkania do sklepu. i to tylko jeśli mam zamiar kupić coś dobrego. w innym wypadku udaje mi się wybić sobie te straszne pomysły z głowy. (brrr. wysiłek fizyczny.brr)

niemniej - nie przywieźliśmy z krakowa, choć mogliśmy, standardowych pamiątek. bo teraz przywozi się: wspomnianego piankowego smoka na druciku, podobnego pieska na druciku (inspirowany chyba paryż hilton, ale nie wiem), smoka w charakterze lalki, nadto korale, drugie korale i trzecie korale, zdjęcie z panem w zbroi (zbroja wyglądała odrobinę jak połączenie siatki z oczkami mojej babci z łańcuchem ogradzającym zieleńce, ale mogę się mylić również), zdjęcie z panem innym (do wyboru m.in: szpieg z krainy deszczowców, smok, drugi smok, trzeci smok, pan z twarzą czerwoną, pan z twarzą czarną, diabeł, biała dama, złoty paź i chyba coś jeszcze). no i jeszcze koneicznie przywozi się oscypka (tudzież inny "ser z gór"), obwarzanka i rozwolnienie. od waty cukrowej, pizzy, pierogów i innych smakowitości, które TRZEBA zjeść, skoro się gdzieś wyjeżdża.


aaa! i znaleźliśmy ze starym nasze powołanie. byłam zafascynowana. gość ubrany w co popadnie (nawet JA nie chodze tak do pracy), ale generalnie w odcieniach złota,siedzący na tronie, dmuchający w piszczałkę i naciskający nogą świnie gumowe (czy jest tu jakieś towarzystwo obrony gumowych świń?). i se przedstawcie - ludzie wrzucali mu pieniądze. zafascynowani staliśmy i usiłowaliśmy dociec, osochozi właściwie. niestety. nasza wyobraźnia nie sięga tak głęboko i daleko. jesteśmy dość ograniczeni. w każdym razie doszliśmy do wniosku, iż zupełnie niewiadomo po co nam te studia czy coś tam. niby wielka ęteligęcja, a zarobki z pewnością mniejsze niż pana grającego (?) na gumowych świniach. przynajmnej sądząc po ilości ludzi zebranych wokół oraz namnożeniu banknotów (!!!) w jego koszyczku.
w sumie niewiadomo o co chodzi, co on robi i po co, ale płacą mu kasę.

czyli właściwie to dość interesująca alternatywa dla polityki. chodzi o to samo.
i tak postanowiliśmy ze starym zostać ludźmi grającymi na gumowych zwierzątkach. tylko nie zdecydowaliśmy jeszcze, na jakich.
to ostatecznie nie jest taka łatwa decyzja.


realizując dalszą część mieszczańskiego weekendu, niniejszym jadę do MAMUSI I TATUSIA. na rosół. rosół jest WAŻNY.

miłego weekendu i Wam!