niedziela, 3 maja 2009

majUFFFka

z okazji majówki staliśmy się porządną mieszczańską rodziną.

brakuje nam co prawda obrączek i wózka na korytarzu, czekającego na nasze nienarodzone dziecię, no ale. ważne, że się rozwijamy. a złoto dziś drogie.

więc... porządna mieszczańska rodzina przede wszystkim lubi wspólnie spędzać czas. głównie na oglądaniu telewizji. toteż zatem spędziliśmy cały jakże uroczy piątek na czynnościach związanych z przebywaniem razem. najpierw wysprzątaliśmy chałupę, a następnie obejrzeliśmy dextera (ten serial znaczy). tak. całego. odcinkow liczy on sobie 13 sztuk.

tak, naprawdę obejrzeliśmy na raz całego.
jedząc przy okazji frankfuterki z keczupem.
myślę, że to wystarczający powód, wysoka komisjo, by zaliczyć nas do grona porządnych mieszczańskich rodzin.

przez cały następny dzień wszędzie widzieliśmy poodcinane kończyny (stary dostał ataku euforii widząc manekiny bez rąk).
generalnie fajnie być takim seryjnym zabójcą. przynajmniej coś się w życiu dzieje.

po kilku godzinach snu (oglądanie serialu o zabójcy kosztuje nieco czasu), wstaliśmy i naszym oczom ukazało się... stalowe niebo. i mokra ulica.
zasadniczo nie spodziewaliśmy się niczego innego. wiadomo - jak się planuje wyjazd, musi być brzydka pogoda. wiadomo.
ale, ale. nic nie było w stanie zagrozić naszej przemianie, więc zebraliśmy się i pojechaliśmy.
do krakowa.

nie że nie lubię tego miasta. kocham je miłością szczerą i prawdziwą. tylko wiecie - tam był pierdylion ludzi. pierdylion!DZIĘKI, mam nadzieję, uprzejmości słowotoczki, możecie to zobaczyć:


także zwiedzanie czegokolwiek graniczyło z cudem. zasadniczo to niewiele było zza ludzi widać. wyjazd do grodu kraka - pięknego miasta, które natchnęło dziesiątki ludzi do stworzenia arcydzieł, było muzą poteów, natchnieniem miłości, skrzydłami malarzy - sprowadza się aktualnie do: pójścia na wawel (kupienia piankowego smoka na druciku), pójścia do sukiennic (kupienia drewnianego krasnala schodzącego po rynnie i bujającego się jak po trzech piwach TiP), pójścia na rynek (kupienia karmy dla gołębi i wpakowania im do żołądków większej ilości prochu armatniego, co by lepiej i gęściej kupy były osadzane), ostatecznie zjedzenia obiadu (pizzy).

pod barbakanem grała grupa indiańsko-peruwiańsko-jakaś tam. doprawdy, wrażenie niesamowite. że tak zacytuję pana "wśpaniale i tak zie nie umię po polśku powiedzieć".

generalnie było fajnie i miło. bardzo mieszczańsko, co mnie cieszy i dość męcząco, bo zeszliśmy z kilka dobrych kilometrów. a ja to najwyżej pokonuje odległość z mieszkania do sklepu. i to tylko jeśli mam zamiar kupić coś dobrego. w innym wypadku udaje mi się wybić sobie te straszne pomysły z głowy. (brrr. wysiłek fizyczny.brr)

niemniej - nie przywieźliśmy z krakowa, choć mogliśmy, standardowych pamiątek. bo teraz przywozi się: wspomnianego piankowego smoka na druciku, podobnego pieska na druciku (inspirowany chyba paryż hilton, ale nie wiem), smoka w charakterze lalki, nadto korale, drugie korale i trzecie korale, zdjęcie z panem w zbroi (zbroja wyglądała odrobinę jak połączenie siatki z oczkami mojej babci z łańcuchem ogradzającym zieleńce, ale mogę się mylić również), zdjęcie z panem innym (do wyboru m.in: szpieg z krainy deszczowców, smok, drugi smok, trzeci smok, pan z twarzą czerwoną, pan z twarzą czarną, diabeł, biała dama, złoty paź i chyba coś jeszcze). no i jeszcze koneicznie przywozi się oscypka (tudzież inny "ser z gór"), obwarzanka i rozwolnienie. od waty cukrowej, pizzy, pierogów i innych smakowitości, które TRZEBA zjeść, skoro się gdzieś wyjeżdża.


aaa! i znaleźliśmy ze starym nasze powołanie. byłam zafascynowana. gość ubrany w co popadnie (nawet JA nie chodze tak do pracy), ale generalnie w odcieniach złota,siedzący na tronie, dmuchający w piszczałkę i naciskający nogą świnie gumowe (czy jest tu jakieś towarzystwo obrony gumowych świń?). i se przedstawcie - ludzie wrzucali mu pieniądze. zafascynowani staliśmy i usiłowaliśmy dociec, osochozi właściwie. niestety. nasza wyobraźnia nie sięga tak głęboko i daleko. jesteśmy dość ograniczeni. w każdym razie doszliśmy do wniosku, iż zupełnie niewiadomo po co nam te studia czy coś tam. niby wielka ęteligęcja, a zarobki z pewnością mniejsze niż pana grającego (?) na gumowych świniach. przynajmnej sądząc po ilości ludzi zebranych wokół oraz namnożeniu banknotów (!!!) w jego koszyczku.
w sumie niewiadomo o co chodzi, co on robi i po co, ale płacą mu kasę.

czyli właściwie to dość interesująca alternatywa dla polityki. chodzi o to samo.
i tak postanowiliśmy ze starym zostać ludźmi grającymi na gumowych zwierzątkach. tylko nie zdecydowaliśmy jeszcze, na jakich.
to ostatecznie nie jest taka łatwa decyzja.


realizując dalszą część mieszczańskiego weekendu, niniejszym jadę do MAMUSI I TATUSIA. na rosół. rosół jest WAŻNY.

miłego weekendu i Wam!

3 komentarze:

  1. moja droga zapomniałaś o dwóch jakże istotnych kwestiach. po pierwsze: grupa indiańsko - peruwiańska miała w koszyczku (bo oni też tak zarabiali na życie, podobnie jak pan od gumowych świnek) niemalże SAME banknoty. a słuchać się tego nie dało, więc pod Barbakanem się dłużej nie postało, a po drugie... KAROCA! karoca powożona przez kare konie z pióropuszami na głowach! o karoca piękna, biała, jak z bajki. mrrrrrrrrrrrr

    OdpowiedzUsuń
  2. Następnym razem zapraszam do Warszawy. Też mamy Indian z Ameryki Południowej przebranych za Indian z Ameryki Północnej oraz Pana Grającego Na Taborecie... ;o)

    OdpowiedzUsuń
  3. Pan Grający na Taborecie występuje w "leju po bombie", czyli wyjściu z metra w centrumie Warszawy. ;o) Niestety nie znam rozkładu występów.

    Indian natomiast spotkać można na każdej imprezie na Polach Mokotowskich oraz przy stacji wspomnianego już metra o nazwie Świętokrzyska :o)

    OdpowiedzUsuń