niedziela, 30 sierpnia 2009

mhhhhmmm

no dobra, przesadzilam.
zasadniczo pobieznie to jednak nie jestem stworzona do podtrzymywania ogniska domowego i ogrzewania w nim nowoupieczonego ciasta.
i nie chodzi nawet o to, ze alma byla laskawa zjechac mnie w swoim komentarzu (komenciu) pod poprzednim wpisem, sugerujac delikatnie, acz zrozumiale, ze mi na mozg padlo.


chcialam obwiescic, iz w ogole (wogle) nie bolały mnie potem wszystkie miesnie. skadże znowu. wszelkie klamliwe i oszczercze slowa, jakby bol ten mogl miec COKOLWIEK wspolnego z piatkowa impreza, ktora odbywala sie na swiezym powietrzu (czyt. przy temp. minus pincet), pomijam wynioslym milczeniem.
pff.

moj organizm jasno i dobitnie dał mi do zrozumienia, ze nie dla mnie kariera kury domowej, a z przygody pozostaly mi paznokcie we wscieklej malinie (piekne sformulowanie, swoja droga).
cale szczescie na następny dzień pobieżyłam do pracy. glupie pomysly zniknęły i przepracowałam w spokoju te swoje 73673 godzin tygodniowo.

w każdym razie się tak aktualnie zmieniam w roslinkę i sobie egzystuję.
ponadto mój szanowny pracodawca zaczytuje się aktualnie w książkę traktującą o różnicach między kobietami i mężczyznami, która temat ujmuje od strony biologiczno-rozwojowo-historycznej, jak sądzę.
zachwycony jest szalenie i co jakis czas donosi informacje, które godne są zastanowienia i pochylenia się nad nimi. w tym m.in. o tym, iż kobiety nie mają wyobraźni przestrzennej i dlaczego, a także że mężczyźni nie zastanawiają się nad fałdką na brzuchu kobiety, z którą uprawiają seks (to drugie mnie dość pociesza, a właściwie trzyma przy życiu. wraz ze słowotoczką ożywiłyśmy się znacznie po przekazaniu tej radosnej nowiny. i pożarłyśmy paczkę cukierków o dźwięcznej nazwie "weź dwa", a co?)
i jeszcze jedna informacja padła, dość zastanawiająca i właściwie skłaniająca do głębszych przemyśleń. wspomniany bowiem pracodawca poinformował nas, iż "jak facet w czasie waszej opowieści mówi "mhhm" to to oznacza, że was słucha!".
i nie wiem, co z tą wiadomością począć. bo z jednej strony - napawa mnie poważną dawką optymizmu, pozwalając uwierzyć, iż stary rzeczywiście wyłapuje wszystkie słowa, a nawet! wszystkie informacje za pomocą rzeczonych słów przekazywane. (w tym właśnie miejscu pojawia się istotna kwestia - czy ja NA PEWNO chcę, żeby on wyłapywał wszystko, biorąc pod uwagę ilość słów wyrzucanych przeze mnie w ciągu dnia. nie, nie jestem typem milczka, ku zaskoczeniu wszystkich czytających, prawda? tak, raczej zwykle mam dużo do powiedzenia. i tak - zazwyczaj to mówię. więc (nosz...) może lepiej by było, gdyby jednak po prostu pomijał w słuchu pewne moje wypowiedzi, bo inaczej nasza wspaniała radosna miłość dwóch gruchających gołąbków skończy się marnie. chłop mi zejdzie na amen. umęczon.)

istnieje jednak poważna wątpliwość co do prawdziwości twierdzeń przytoczonych powyżej. no jakoś kurde po prostu trudno uwierzyć, że niby to "mhm" wyrzucane spod nosa mężczyzny siedzącego przed komputerem mogło oznaczać zainteresowanie lub zrozumienie. jakoś niezbyt się kojarzy. albo ja jestem wybredna. "mhhm" to raczej dotychczas kojarzyło mi się w wersji light z "taaaaa", a w wersji hard z "oddal się" ubranym w słowa z brooklynu lub chebzia pętli /dla niewtajemniczonych: kultowa dzielnica rudy śląskiej, z niezrozumiałego powodu pomijana w przewodnikach/ (swoją drogą, ile razy nie pomyślę o tym "mhm" w kontekście faceta, który niby mnie słucha, widzę jak siedzi przed kompem! i to niezależnie od tego, kto to miałby być. nie no, nie jestem bigamistką, aż tak dobrze (? hmm) nie jest. ale mam kilku mhm-chających facetów - przykładów)

jakkolwiek.
konkluzją powyższych rozważań jest jedno. mężczyźni wypracowali sporo barier obronnych na kobiety. a kobiety sporo innych funkcjonalności, pozwalających razem z mężczyznami funkcjonować.
jedną z nich jest "mhm". ja chcę gadać. ktoś musi słuchać. on chce mieć spokój.
wszystko gra.

błagam, nie odbierajcie nam "mhm"


(byłam ostatnio w USC. nie, nie wychodzę za mąż /pfff/. ale to była przygoda życia. ostatnią notkę urzędniczą pisałam pół roku temu. od tego czasu nic się nie zmieniło. taka stałość wszechświata i urzędów napawa nadzieją. nie omieszkam opisać.)

niedziela, 23 sierpnia 2009

naprawdę wpis o niczym zupełnie

jestem bardzo szczęśliwa.
bardzo, bardzo, bardzo gdyż albowiem wydałam jakąś bajońską sumę i nabyłam drogą kupna... lakier do paznokci. w kolorze rURZowym (a właściwie, żeby być uczciwym i konkretnym: malinowym. przynajmniej tak twierdziła pani w sklepie lakierowym).
jest piękny, cudowny i patrzy na mnie.

i sobie zrobię te pazurki, co prawda nie dysponuję tipsem, ale i tak będzie wspaniale. będę bardzo sophisticated.

ponadto uczyniłam dziś obiad, ciasto, a także wiele innych obowiązków domowych. czuję się spełniona, a lakier jest wisienką na torcie. taką kropeczką nad i.

bo - nie wiem, czy wszystkie, ale na pewno większość - kobiety mają czasem potrzebę być perfekcyjnymi paniami domu.
kucharkami w kuchni, dziwkami w sypialni i damami na salonach.
i ja, z moim doskonałym obiadem, pięknym ciastem, wspaniałym pomysłem na kolację, uprasowaną górą ubrań, górą rzeczy upranych, czystym mieszkaniem, wypeelingowanym sobotnim wieczorem ciałem i tym lakierem na paznokciach, który kosztował 8437847 zł właśnie tak się czuję.

i fajnie.

szkoda że teatr zamknięty, bo to by dopełniło doskonałości.
chociaż nie. bo nie posiadam niestety do dnia dzisiejszego babcinego kołnierza z łasicy z łapkami i oczkami, o którym marzę, a który idealnie wręcz pasowałby do małej czarnej i do tego teatru. a stary żałuje na łasicę od ruskich.

także tego.
chyba oszalałam :)

niedziela, 16 sierpnia 2009

dilemma(t)

no i znowu się opuściłam. a zatem (nauczyłam się od almy i nie ma, kochana, nie ma, że z jakimiś kopirajtami mi tu wyjeżdżasz, bo słowa polskie są DOBREM POW-SZECH-NYM. dobrem narodu. a ja, znaczy się ten naród, mogę z nich korzystać. i będę. o. i dlatego zżynam). a zatem, jak już mówiłam, należy nadrobić zaległości i napisać se usprawiedliwienie.

proszę o usprawiedliwienie niejakiej sa-skii z braku notki na blogu skuli gibkiego wyjazdu do rajchu*

*druga część autentyk z licznych zbiorów mojej mamuni nauczycielki, a oznacza "z powodu szybkiego wyjazdu do RFN".

a poważnie to zaniemogłam. dopadła mnie jakaś świnia i usadziła na jeden dzień na tronie. w tualet znaczy się. przewalałam się z tej tualet pod koc i z powrotem. nie poszłam nawet do pracy, co wprawiło wspomnianą wcześniej mać w stan histerii, jako iż zgodnie z jej pojęciem o mnie - saskiia nie poszła do pracy = saskii stan agonalny, wzywać księdza. ja nie wiem, czy coś jest ze mną nie tak?
w każdym razie przeszło i nie była to świńska grypa ani też gęsia chujnia , chociaż pewnie niektórzy się tego spodziewali. jakkolwiek - spędziłam urocze dwa dni umierając. i dziś powróciłam na planetę ziemię. zupełnie nie kumam, dlaczego takie rzeczy nie zdarzają się w środku tygodnia, jak się chce zostać w domu kilka dni, bo nie ma się ochoty pracować. tylko zawsze! zawsze! w weekend. niesprawiedliwość życiowa.

wracając jednak do wątku z poprzedniego posta, o tym jakże rewolucyjnym odkryciu, iż telewizja kłamie, chciałam powiedzieć, że tadaaaam w zeszły weekend poszłam na rolki! tak! odkurzyłam swoje stare rolki, spakowałam przezornie do plecaka tenisówki i polazłam te 46 m do parku. niedziela rano, słoneczko świeciło, kilka osób było na spacerze, kilka na rowerze. przyjemnie, wesoło, odświętnie. idealnie. usiadłam, założyłam te rolki i... i tu właśnie okazało się, iż tv kłamie, gdyż ponieważ zwykle pokazują jednak uśmiechnięte twarze wypoczętych młodych kobiet szusujących po uliczkach na rolkach, pełne werwy, zdrowia i ochoty na życie. a w ręce pokryta zimną rosą butelka wody mineralnej.
no dobrze - wody mineralnej nie wzięłam, więc nie mogła ona znaleźć się na idyllicznym obrazku przedstawiającym mnie, rolki i otaczającą nas zieleń. niemniej coś z tego obrazka zostać by mogło, a tu... po 10 minutach myślałam, że wyzionę ducha. płuca wyplułam już jakiś czas wcześniej. nadto bolały mnie łydki, a kości piszczelowe stanowczo domagały się wypuszczenia ich zza skóry. gdyby jeszcze na czoło wystąpiła rosa, byłoby jakoś tak romantycznie. tyle że moje czoło świeciło się światłem odbitym, podobnie jak policzki, które pokryły się -nie nie, nie rumieńcem - pokryły się czerwonymi plamami. pot spływał mi z każdego pora (poru?) jaki posiadam. nie podejrzewałabym siebie o posiadanie TAKIEJ ilości porów, mięśni, ścięgień i innych anatomicznych części, które można nadwyrężyć.
nie omieszkam także wspomnieć, iż jeździłam jak pokrak, a moja koszulka wyglądała co najmniej jak ubiór maskujący armii radzieckiej, bo pooblepiała się jakimiś cicikami z niebiesiech (gdzieś ktoś kiedyś już na to narzekał, a ja się zgodzę - czy to nie jest nienormalne tak rozsiewać nasienie wszędzie?! żeby się wytrzymać nie dało?! czy ja wypuszczam starego na miasto coby po ulicach nasienie rozrzucał? no nie, więc może te lipy, brzozy czy inne świństwa też by sobie darowały? he? POSTULUJĘ!). usiłując się nie wywrócić, z nogami i rękoma szeroko rozstawionymi, jeździłam wzdłuż żywopłotu, udając przed grupkami ludzi, spacerującymi chodnikiem, iż żywo interesuję się wydarzeniami, mającymi miejsce za rzeczonym żywopłotem, tj. w lunaparku. i dlategóż przystaję. nie dlatego, że pot mi z tyłka cieknie i generalnie mam ochotę się położyć w tym miejscu i TAK LEŻEĆ. nienienie.
po prostu wielce interesującym mnie wydarzeniem jest uruchomienie kolejki górskiej oraz entuzjazm młodych odwiedzających wesołe miasteczko.

i tej wersji się trzymajmy.

w każdym razie, dla dodania dramatyzmu sytuacji, czułam się jakbym miała na sobie hiszpańskie buty. i nie chodzi o skórkowe czółenka do flamenco. no niestety. raczej o tę inną wersję - bardziej średniowieczną. polecam przy okazji lekturę w internecie (ach, wspaniałych rzeczy uczono nas na studiach).

jeszcze gorsze jest to, że po powrocie do domu, umyciu się, umarciu (?) na kanapie oraz zmartwychwstaniu przy obiedzie... czułam się świetnie.
i teraz nie wiem, co z tym począć - wszak wysiłek fizyczny obrzydły mi jest i tortury cierpiałam straszliwe, ale jednak... aż strach pomyśleć.


no po prostu nie wiem.

wtorek, 11 sierpnia 2009

cudze chwalicie, swego nie znacie

ach. no to żeby nie było, że pominęłam jakże ważną relację wyjazdowo - urlopową, powiem parę słów.
lotnisko we wrocławiu było pierwszą z wielu niespodzianek tego wyjazdu. chciałam zaznaczyć, iż w tymże mieście planuje się rozgrywki euro 2012. i ja na tę imprezę czekać będę z niecierpliwością. już widzieliśmy nawet jak panowie odnawiali drogę. odnawianie drogi dojazdowej na lotnisko objawia się wylewaniem smoły na kocie łby. wierzę w swój kraj. i wierzę w to, że absolutnie nikt, zupełnie ani jeden obco i nieobcokrajowiec nie wpadnie w furię/histerię/depresję po godzinnej przejażdżce na trasie autostrada - lotnisko. dodam, że trasa ta ma jakieś 15 km. no, niech będzie - 20. zastanawiałam się nawet, że może to jakaś akcja jest? no nie wiem - teraz polska? podziwiaj swój kraj? wszak krajobrazy można było podpatrzeć bardzo dokładnie. rzekłabym, że nawet policzyć drzewa i krzewy przydrożne. prędkosc osiagalismy bowiem zabojcza.

jakkolwiek, samolot i linie lotnicze zaskoczyly nas metoda usadzania pasazerow - kto pierwszy ten lepszy. w sumie to nawet fajne, bo ludzie nie marudza. ciesza sie, ze udalo sie znalezc miejsce poza lukiem bagazowym. wiec zasadniczo na plus. dodatkowo brzydkie i niemile stewardessy oraz drozyzna na pokladzie. czyli w sumie siedzisz cicho, nie spozywasz alkoholu, modlisz sie o ladowanie. w ciszy. ach ta mysl marketingowo - zarzadcza. jestem pelna podziwu.

w hiszpanii bylo fajnie, chociaz wiadomo - goraco. hiszpanie sa dosc oryginalni i koncentruja swoja dzialalnosc zyciowa wokol knajp. pochwalam.
ich dzialalnosc zyciowa jest tez dosc mocno zosrodkowana wokol jedzenia (robactwo wszelkiej masci), a takze rodziny i imprezowania w tym gronie.
czyli bardzo polsko. zasadniczo dogadalysmy sie z mama z tymi hiszpanami od razu, pomimo ze po hiszpansku to my mowimy "si" i to by bylo na tyle (a slowko to jest slowem kluczem, jako iz wiadomo - co innego odpowiedziec mozna na propozycje podania wina/zarcia/slodyczy?) niemniej nagadaly my sie z tymi hiszpanami dowoli. potem rece bolaly, ale nic to.

ach, duzo by opowiadac, bo naprawde - mimo drobnych zlosliwosci - bylo cudnie. nie moja bajka (kamien, piach i kurz), ale jednak - pieknie. a w podrozach calkiem przyjemne bywaja takze powroty. jak laduje sie na polskiej ziemi, patrzy na pola i lasy i mysli... ale tu fajnie. ach - to takie wzruszajace i rzewne.
ale serio, tak jest.


w ramach wynagradzania staremu mojej nieobecnosci, zmienilam sie na weekend w doskonala i wielce ponetna pania domu. przy czym dodatkowo postanowilismy takze wyprobowac nowe rozrywki typu robienie gofrow oraz jazde na rolkach.
niestety, nie wszystko w rzeczywistosci wyglada jak w reklamach. telewizja klamie.

ale o tym jutro.

piątek, 7 sierpnia 2009

buenos dias

ufff... jezdem.

chwilowo sie zadamawiam i usiłuję okiełznać mieszkanie.
stary - co zaskakuje - powitał mój powrót z należytym entuzjazmem. skąd wziął się entuzjazm łatwo było zgadnąć, gdy otworzyło się lodówkę.

dobrze, że jest światło w środku, to daje takie poczucie nadziei.

na razie nie wiem, w co ręce włożyć. było fajnie, co widać na zdjęciach. pouczająco też było, o czym potem.

więc buenos dias i do roboty. odezwę się jutro.
(p.s. nie, nie kicham)

sobota, 1 sierpnia 2009

hiszpania to kraj slonca i kamienia








pierwsze zdjecie ze specjalna dedykacja!