sobota, 27 listopada 2010

bo tak!

nie. to za oknem to nie jest snieg.
nie jest to snieg.
nie jest.
nie zaczyna sie zima.

nie zaczyna!

(tak se pomyslalam, ze jak bede to sobie dlugo powtarzac, to jest szansa, ze w to uwierze. albo ze to przestanie. gorzej jak nie przestanie, a ja zamroczona wiara w swoja moc sprawcza pobiegne na dwor w letniej lnianej sukience. z drugiej zas strony - male elcztery jeszcze nikomu nie zaszkodzilo. duzo tych mysli z rana).

zaczynaja mnie meczyc weekendy.
mam zawsze mnóstwo planów. zwykle planuję czynnosci okologospodarskie. oporzadzic kota i kuwete (manikjure trza kotu zrobic, a on drze sie jak zazynany. wolalabym, zeby sasiedzi nie wzywali towarzystwa opieki nad zwierzetami. a sadze, ze sa blisko. tym bardziej, iz sasiadami sa ludzie 60 plus, ktorzy dosc czujnie i bacznie sledza poczynania innych sasiadow. wiecie - osiedle monitorowane)
poza tym co - sprzatnac mieszkanie (te metry kwadratowe! mozna to zrobic w mniej wiecej dwie godziny), zrobic zakupy, ugotowac jedzenie (wreszcie mam czas, moglabym zjesc obiad. wlasciwie inaczej - zjesc cokolwiek). poprasowac. co tam jeszcze? poukladac reszte rzeczy po przeprowadzce. zrobic se manikjure. pouczyc sie.

efektem planow jest to, ze w piatek przeciez nic robic nie bede, bo piatek. bo jestem zmeczona po tygodniu. bo mam prawo odpoczac. i ide w miasto.
wstaje w sobote rano (slowo "rano" jest pojemnym terminem). i mi sie nie chce. bo sobota, bo w sumie to poszlam pozno (a moze wczesnie?) spac. bo zimno.
i tak uplywa sobie dzien.

w niedziele stare panny jezdza na obiad do rodzicow (caly tydzien czekam na ten dzien!), wracaja wieczorem i PRZECIEZ NIE BEDE ODKURZAC W NIEDZIELE.

i tak weekend mija. trudno powiedziec na czym.
w poniedzialek ciesze sie, ze ide do pracy, bo wreszcie nie bedzie alkoholu. bo bedzie jakas systematyka. bo w pracy nie poogladam chirurgow czy innego wynalazku szatana.

idealna pania domu to ja nie jestem. to mnie jednak nieco martwi, bo na rynku malzenskim to chyba dosyc istotna cecha. gdybym chciala pisac swoja oferte matrymonialna to co napisze? w ostatnia sobote o 14.32 siedzialam w pidzamie przed kompem w brudnym mieszkaniu i przy pustej lodowce, zastanawiajac sie, czy 6 dzien bez obiadu jest ok?
malo kuszaco, nie?

ale pf.
naprawde wielkie pf.
uwielbiam sie lenic.
i jesc zelki na obiad. (szanowna slowotoczka przywIEzla mi z rajchu zelki! owszem!)

i ch.
mam prawo :-)

środa, 17 listopada 2010

no i co?

hmm.

jestem.
dziwnie.
ale jestem.
zostalam podle skrytykowana przez kilka osob i wrocilam. (nadal nie mam L z kreseczką na komputerze pracowym, chociaz minelo juz duzo czasu i wydawac by sie moglo, ze jednak w koncu to L z kreseczka bedzie. chocby jako prezent powitalny. ale nie. pewne rzeczy najwyrazniej sa niezmienne. moze i dobrze.)

troche mi sie w zyciu i okolicach pokrecilo. troche wywrocilam wszystko do gory nogami. taka mini "moda na sukces", z tym że z naciskiem na mini.

efektem tego pozostalam szczesliwym najemcą nowego mieszkania w centrum(ie) miasta wojewódzkiego. chociaz tu znowu pojawia sie slowo klucz, czyli rzeczone "mini", gdyz mieszkanie jest kawalerka. niemniej - sciany sa, lazienka jest, kuchnia jest. komp jest.
checked.

stalam sie rowniez szczesliwa posiadaczka kota. chociaz w kwestii kota to juz trudno jednoznacznie orzec, kto kogo posiada. ja mam watpliwosci. kot zapewne mniejsze. stan na dzien dzisiejszy jest taki, ze kot z pewnoscia jada lepiej ode mnie.
kot jest mini. ale z mini szybko wyrasta.
ma za to maxi energie.
wlasciwie to adhd.
czy mozna miec podwojne adhd? bo jesli tak to on ma. a jesli nie - to wlasnie je odkryto. w osobie felka. (czy nie powinnam napisac moze "w kocie felka"? bo w osobie brzmi dziwnie)

i tak se o.
jestem stara panna w starej kawalerce z kotem.
kanony zachowane.
jak z obrazka.
viola villas bylaby dumna, gdyby tylko wiedziala (rozwazam napisanie do niej).

z tych tez powodow, jako iz nastroj mini zaczyna sie stabilizowac, powrocilam.

co tam?