poniedziałek, 2 marca 2009

wiosna, wiosna, wiosna ach to ty....

i znowu poniedzialek. (tym razem blogspot postanowil mi zablokować l z kreseczką, jakas cenzura czy co?)

trochę mam poczucie jakby w moim życiu zadomowil się swistak. i to nie ten z reklamy, tylko ten od dnia swistaka. jakies te dni podobne do siebie, co? praca-dom-obiad. chyba bym chciala byc bezrobotna trochę. wiem, ze przypuszczalnie nie za dlugo, ale przynajmniej kilka dni. (to się ponoć urlop nazywa, ale nie wiem, bo nie korzystam z tej instytucji zbyt obficie).
w sobotę obejrzelismy mieszkanie, które nie mialo grzyba, mebloscianki na wysoki polysk, a wanna umiejscowiona zostala w pomieszczeniu, w którym zazwyczaj wanny się spodziewam. znaczy się - spelnialo większosc naszych oczekiwań (szlag mnie trafi z tym brakiem l z kreseczką).
i oczywiscie dupa, gdyż ponieważ sytuacja prawna mieszkania jest delikatnie mówiąc niekomfortowa. po drodze mijalismy urocze ogródki dzialkowe i wypatrywalam jakiegos opuszczonego domku, coby jednak miec gdzie mieszkać jakby co. w depresji nakupilismy tyle jedzenia w realu, że nam się lodówka nie domyka, a stary zabral mnie na romantyczny obiad w kejefsi. byl on (stary, nie komandor z kejefsi) szalenie wzruszony faktem, iż w konsekwencji obiad skladal się z mięsa z mięsem oraz kilku frytek. a nie - przepraszam, bo jestem niesprawiedliwa. byl jeszcze sos czosnkowy.
żadnych zapychaczy w postaci warzyw.
osobisty wrócil do domu z usmiechem na twarzy, którego nie jestem w stanie wywołać nawet fundując mu najbardziej wyuzdane zabawy wieczorem.
cóż.
męska potrzeba mięsa.
nigdy tego nie zrozumiem. ja bym mogla jesc glownie warzywa z warzywami. i tak staram sie gotowac. nie napotykam, jak się spodziewacie, nadmiernego zachwytu i zrozumienia w domu. ognisko domowe dopala się z sykiem w niespokojnym oczekiwaniu na obiad zlozony z GOLONKI, tudzież innych zwierzęcych - o przepraszam - męskich skladników pożywienia.
martwię się odrobinę o nasze nienarodzone (i daj Bóg - niesplodzone) jeszcze pisklę. czy ono urodzi się z brytfanną w ręce? czy do zabawy winnam mu dawać polać schabu lub udko z kurczaka?
a najgorsze z tego wszystkiego jest zrozumienie, jakie staremu okazują moje wlasne osobiste przyjaciólki. żmije. i to wyhodowanie na MYMLONIE!
ech... poniedzialek. ale przynajmniej jest sloneczko, cieplo w miarę, żyć się zachcialo. byle do wiosny, panie, byle do wiosny.

(a propos - z tym tekstem kojarzy mi się historia matki przyjaciólki mojej matki, która w mroźnym grudniu 1981 roku, widząc wyziębionych żolnierzy, grzejących się przy koksowniku, chciala ich pocieszyć i krzyknęla z auta "nie martwcie się chlopcy, wiosna nadchodzi, byle do wiosny!". te swięta spędzila siedząc na dolku czy w innym uroczym miejscu, gdyż ponieważ dla tych zmarniętych kurcząt jasne bylo, iz pani rzuca opozycyjnym haslem. nie warto być uprzejmym.)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz