niedziela, 15 lutego 2009

lowe krowe

po pierwsze, chciałam napisać, ze słowotok z ostatniej notki wziął się podczas gdy w pracy wystrojona oczywiście, siedziałam przed kompem i żarłam... kabanosa. tak kochani. wstrętnego, tłustego kabanosa, który śmierdział w promieniu zyliona km. bylam szczęśliwa, lecz - o zgrozo - jakże mało wytworna. no. i taka jest właśnie historia tamtej notki, kochane wnusie.

siedzę se dziś w domu, za oknem sypie śnieg, oczywiście nikt nie odśnieża, bo po co, skoro i tak nasypie (ci nasi kochani drogowcy jednak są bardzo, bardzo zmyślni. wszak kryzys, trza oszczędzać).
głowa mnie boli.
no ten.

no tak.

boli mnie nie bez powodu.
bo wczoraj były walentynki, nie?

no i my zamierzaliśmy z moim gachem posiedzieć każde w swoim kącie, napawając się romantyczną atmosferą przy swoich komputerach (orki poszły w odstawkę, teraz mój osobisty ratuje dziewicę z opresji. to sucz!).
i co?
dupa. zbita, nawet.
o godzinie 17.23 zadzwoniła jedna z koleżanek i zapytała, co robię wieczorem. i czy się widzimy (BĘDĄC MŁODYMI STUDENKAMI - i samotnymi, dodam - miałyśmy ładną świecką tradycję pić w walentyki i zakłócać romantyczny wieczór innym parom, które wciągając schaboszczaka, wpatrywały się sobie w oczy pod wiszącym serduszkiem ze zwisającym cicikiem).
no więc (nie zaczyna się zdania od no więc) - widzimy się.
dwie sekundy potem dowiedziałam się, że widzimy się i owszem, ale u mnie NA mieszkaniu (jak to się mówi w centrum zarządzania wszechświatem, skąd pochodzi mój osobisty) i że romantyczne walentynki to dziewięć osób, które zasadniczo to są już w drodze.
i było.
chyba wypiłam za dużo wina, śmierdzi mi w chałupie fajkami.

marzę o zostaniu pustelnikiem.
nie lubię moich znajomych.
ło matko, jak mnie głowa boli.

no także ten - miłości Wam życzę, nie.
i takich romantcznych uniesień. ach, ach, ach.

chociaż nie. no bądźmy sprawiedliwi w sumie! trzy dni temu wygrałam wejściówki na maraton WALENTYNKOWY! do kina, więc udaliśmy się trzynastego w piątek o godzinie 23 do kina na tenze. zapowiadało się kusząco i w ogóle palce lizać - same romantyczne komedie, jak się domyślacie - tak tak tak! -gach był wniebowzięty i po prostu leciał na skrzydłach.
zmotywowałam go megapopcornem i megacolą (nie zjadł i nie wypił do końca, ale był szczęśliwy i miał cel w życiu w siedzeniu na tych filmach).
więc jakby romantyczne walentynki były. najpierw norah jones w "jagodowa miłość" (takie wiecie - coehlo w filmie, niby spoko, ale jednak trochę tandetnie), a potem....
ha!
haha!

buahaha!
potem było "nie kłam, kochanie". więcej radości sprawiało mi patrzenie na osobistego, który z miną zarezerwowaną dla św. pawła, na którego wylewano pomyje, siedział i gapił się bezmyślnie w przestrzeń.

no i co.

nawet się wzruszyłam - albo się starzeję, albo.... nie chcę o tym myśleć.
potem uciekliśmy już z kina, dalsze pozostawanie w tym miejscu mogłoby skończyć się źle albo dla mojego, albo dla mnie, albo dla kina.
dodam, że towarzystwo maratonowe poprzychodziło w dresach (ja kurwa nie mam dresu, to co mam zrobić?) (swoją drogą - jakie to urocze, że się panowie dla pań pewnie tak wystroili) i bawiło się najlepiej na fragmencie filmu, w którym norah zasnęła na stole pijana, a na wardze została jej odrobina lodów waniliowych. że niby takie subtelne nawiązanie, seksualne niedopowiedzenie. sala rżała. z subtelnością to miało wobec tego tyle do czynienia co kasia cichopek z ikoną telewizji.

chłop zemścił się, przeciągając mnie o 4 nad ranem przez największe zaspy. jako iż nawet na stołku stojąc jestem od niego niższa, ma pewną przewagę. siłową również.

i to by było na tyle uniesień miłosnych.
jak tam Wasze walĘtynki?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz