środa, 28 października 2009

life is good

a co. napiszę se jeszcze raz dziś. to surpryza, nie?
a wiecie czemu?

bo jestem strasznie, bardzo, całkowicie rozentuzjazmowana.
nie, nie kupię nikomu niczego - nie wygrałam w totka. to nie to. (chociaż nie wiem, dlaczego nie wygrywam, ale istnieje teoria, że jest to związane z faktem, iż nie gram. nie do końca ją rozumiem - tę teorię, znaczy, no ale.)

nie, nie zostałam matką/ciotką/kimś innym.

nie zgadniecie!
dostałam prezent.
ale nie taki zwykły. nie taki ot.
dostałam prezent listem. z niemiec. od słowotoczki. na urodziny.
list, w którym wyznaje mi miłość i pisze, że z nikim nie może być życie tak bardzo bez sensu jak ze mną (tak, wzruszyłam się, chociaż wiem, że na pierwszy rzut oka może to wydawać się dziwne, ale kto czyta bloga, wie, że hasło "życie nie ma sensu" jest moim mottem przewodnim).
i jeszcze w tym liście były ... 4 paczki żelek haribo.
ŻELEK! HA-RI-BO! (macht Kinder froh und Erwachsene ebenso!)

bo ja kocham żelki. wszystkie.
a tam były żaby, jeżyny, maliny, miśki i żelki z sokiem! PRAWDZIWE NIEMIECKIE HARIBO!

i prawie się popłakałam.
no serio.
bo nie ma nic lepszego niż przyjaciele, prawda?

a żeby było śmieszniej - jak sama przebywałam na wygnaniu erasmusowskim - to moja droga o. również przysłała mi prezent - wieeeeeeeeelką kartkę (OGROMNĄ I STRASZNIE KICZOWATĄ. najbrzydszą kartkę ever. wspaniała!) oraz szalik. mam szalik do dziś. za każdym razem jak na niego patrzę to się uśmiecham. kiedyś jak go zgubiłam, wpadłam w panikę i przegoniłam starego po całym mieście w poszukiwaniu. bo to nie jest taki zwykły szalik, kumacie?

czasem wystarczą żelki, nie? i jakoś wszystko wygląda inaczej.
bo są ludzie, którzy o tych żelkach pomyślą. i wydadzą 6 (sześć!) ojro na przesyłkę. czy Wy macie pojęcie, ile to jest piniendzy dla takiego erasmusa?
albo pomyślą o tym, żeby wysłać smsa 5 minut po północy w dniu urodzin (zawsze droga o. to robi). albo o jeszcze innych rzeczach (np. o przyniesieniu mi kinderbueno z drogi do domu, jak to czyni stary).
i wcale nie trzeba totka, żeby być szczęściarzem.

fajnie mam, co?

:)


p.s. chciałam jeszcze zaznaczyć, iż NATENCZAS był tudzież taki czas, kiedy paket z rajchu (czyli z efu, czyli z niemiec) był marzeniem każdego dziecka. przynajmniej tu, na śląsku. bo tu każdy miał rodzinę w niemczech, która co jakiś czas wysyłała paczkę wypełnioną po brzegi skarbami z dziecięcych marzeń, a to: soczkami dodoni, czekoladami z okienkiem, reklamówkami z aldika, katalogami z quelle oraz - w okresie okołoświątecznym - lizakami czekoladowymi w kształcie mikołaja. były to towary deficytowe i upragnione przez społeczeństwo wszelkich klas i wieku. paket z rajchu był czymś, co wyznaczało status społeczny. czymś, co stanowiło o zaistnieniu na podwórku.
i ja taki paket dostałam.

nawet mój szanowny pracodawca się wzruszył tym wspomnieniem.

3 komentarze:

  1. Pamiętam. 6 ojro to było 6/5 mojej erasmusowskiej dziennej stawki żywieniowej ;)
    I chciałabym podpisać się obiema rękami pod przesłaniem głównym. Bez przyjaciół ani rusz.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ja tu przylazłam za linkiem od Almy. Przedstawię się - Dagmara z Łodzi.
    I też uwielbiam Niemieckie żelki!

    OdpowiedzUsuń
  3. witaj dagmaro z pięknej łodzi!
    witam jeszcze bardziej serdecznie skoroś żelkowa :D

    OdpowiedzUsuń