niedziela, 29 marca 2009

czeko-czeko-czekolada!

uwielbiam bombonierki.
zawsze się zastanawiałam, po co się kupuje takie pudło innym, ale już wszystko kumam. w sumie wysoce nieporęczna i niepraktyczna taka bombonierka jest - dużo papieru, zajmuje straszne ilości miejsca, czekoladek niewiele, w dodatku słabo zabezpieczone przed wietrzeniem. no i co wazniejsze - czekoladki są nie zawsze w smakach, które lubimy, a nawet - ośmielę się zasugerować - większość jest w smakach, które odpowiadają nam co najmniej średnio i zbliżone są do czekoladek z niespodzianką monty pythona (chociaż ja na żabę w czekoladzie nie trafiłam jeszcze, nawet w bombonierce made in czechoslovakia, ale wiecie - jeszcze wszystko przede mną).

i co? zmieniam zdanie.
jednak to naprawdę CUDOWNY i bardzo praktyczny prezent.
no bo zastanówmy się. dostajemy taką bombonierę. jest gi-gan-tycz-na. trzymam ją i ciężko mi ucałować darczyńcę (a darczyńca, na ten przykład ciocia leosia, jak wiadomo, zazwyczaj pragnie być pocałowana, gdyz jest to absolutnie jedyny sposób wyrażania naszych ciepłych wobec cioci lodzi uczuć). potem co?
a potem są dwie możliwości:
pierwsza: wykładam ją na stół, coby ciocia leosia mogła spożyć zawartość rzeczonej bombonierki.
druga: chowam do szafki. i to jest właśnie cała zaleta bombonierek.
bo one w tej szafce tam są.
mieszkają.
leżą w ciszy niezauważone i zapomniane.

otóż ich cel istnienia.
sens stworzenia.

nielogiczne?
wręcz przeciwnie.
pewnego dnia, wieczoru, nocy nadejdzie ta chwila.
masz depresję. okres. życie nie ma sensu. nudzi Ci się. jest niedziela. lub wszystko powyższe na raz.
wiesz, że coś z tym trzeba począć. że nie można tak żyć.
szukasz pocieszenia. kot Cię olewa (nowość...)
otwierasz lodówkę - nic.
otwierasz szafkę - nic.
otwierasz (jeśli jesteś szczęściarzem i znajdujesz się w posiadaniu) barek w meblościance na wysoki połysk - nic.

ani grama pocieszenia. ani grama czegoś dobrego. szarość i beznadzieja.
i wtedy! WTEM. przypominasz sobie. albo po prostu sama rzuca się w oczy! ona jest! to ta zapomniana bombonierka, kupiona przez ciocię losię. małe czekoladki, które zmieniają świat.
i to wszystko nabiera sensu. po to są bombonierki. żeby o nich zapomnieć i je odnaleźć w potrzebie. są jak apteczka pierwszej pomocy. jak google. jak grzegorz hałs.
doskonałe i uzdrawiające. pomagające wyjść z każdej opresji.
czy jeśli właśnie zeżarłam wielgachną bombonierkę to świadczy o tym, że coś ze mną nie tak?
czy istnieje ktoś, kto nie ma obsesji na punkcie czekolady?

ponadto chciałam powiedzieć, że właśnie obejrzałam ostatnie odcinki grzegorza hałsa i jestem wzruszona. oczywiście kocham grzegorza miłością szczerą i prawdziwą. to nie podlega zmianom. ale poza tym w serialu pojawił się KOT!
grzegorz hałs i kot.
to połączenie jest doskonałe. nic mi więcej do szczęścia nie potrzebne.

czwartek, 26 marca 2009

róże różowe

w mojej pracy ciągle coś ginie! WCIĄŻ I CIĄGLE!
nic się tu uchować nie może. ginie wszystko od zszywaczy poczynając, a na zapalkach kończąc. to jest jakis nieszczęsny trójkąt bermudzki! nie wiem, ile paczek zapalek przyniEslam. zresztą nieważne, ile. każda ilosc zejdzie.
i tak.
tu NIKT NIE PALI. wszyscy rzucają.
jak jeden mąż.

bo wiadomo. palenie jest passe i de mode. szkodzi zdrowiu. wysysa piniendze. w ogóle jest BEZ SENSU. więc nikt nie pali.
a zapalki z mojej szuflady wychodzą same, by polączyć się z zapalkami w innych domach. i stworzyć ruch zapalczany walczący o wolnosć dla tybetu.

poza tym co. przenoszę się za moim pracodawcą. gdyż ponieważ on (a wlasciwie oni) postanowili porzucić ten piękny zakątek, w którym aktualnie znajduje się nasz zaklad i zakotwiczyć w centrumie.
a przedstawcie sobie, że my tu na zakladzie mamy GANEK. taki prawdziwy. i mamy też róże kwitnące, zaplątane wokól bramy wejsciowej (to akurat podnieca mnie dosc srednio, bo choć jestem mikrego wzrostu, róże owe zaczepiają mi się we wlosy co skutkuje powstaniem fryzury a'la "zdechly pies zasnął mi na glowie").
mamy tu też psa właśnie (całkiem żywego) oraz świergolące ptaki.
lecz... niestety - czas porzucić włościa i pójść za chlebodawcą do miejskiej dżungli. dżungla co prawda charakteryzuje się pokojami wysokimi na 4 metry, zdobieniami pod sufitem, pięknymi żyrandolami i dekorem w tualet (nooo! czekoladowe kafle i fioletowy dekor!), ale...

bo człowiek taki jakiś sentymentalny jest trochę.
ja jestem z tych, co to w szufladzie trzymają bilet z muzeum, w którym były 14 lat temu i w sumie niewiadomo, co w muzeum było, ale wspomnienia są. i szkoda wyrzucić. dysponuję także pokaźną kolekcją starych piórników (ze ściągami w środku), pocztówek, paragonów, liścików pisanych na lekcjach oraz innych bardzo-ważnych-rzeczy, unikalnych na skalę światową.
rodzicielom mym tłumaczę sens trzymania pudeł z tym bogactwem możliwością dorobienia się w przyszłości (że niby w christies czy jak to się tam nazywa, sprzedadzą za dobrą cenę kolekcjonerom, gdy już moje nazwisko stanie się rozpoznawalne bardziej niż coca cola).
przed starym się kamufluję.
on czai klimat, poznaję po oczach jak tylko otwieram swoją torebkę (jedną z), a z niej wypadają różne ważne-rzeczy. ale na razie się nie odzywa.
i co gorsza - wiem, że kiedyś trza się pozbyć sentymentów. wyrzucić ten magazyn, zostawić w otchłani niebytu niezwykle-istotną-kartkę-z-15-urodzin. opuścić ciche miejsce położenia zakładu pracy.
tyle że to jakoś tak... hmm. dziwnie, co?

ciekawe - do samych pracodawców sentymentu nie mam. jestem znaną kolekcjonerką świadectw pracy, a żmije obstawiają, kiedy zacznę szukać nowego zakładu (nie zacznę!).
ale te róże...
wiecie, o co chodzi, nie?

bo każdy czasem lubi wyjść na ganek, zapalić fajkę, postać chwilę i zza wielkich muszych słonecznych okularów (o! tych też mam kolekcję!) popatrzeć na opadające płatki róż.
i to wszystko w godzinach pracy.

człowiek postoi, ale zawsze te kilka złotych za czas pracy wpadnie, jak mawiał jeden z moich drogich kolegów..

a teraz zostanie tylko bruk, kurz i pędzące pod oknem samochody.
ech.

wtorek, 24 marca 2009

urlopen urlopen

no to tak. po pierwsze uwielbiam poweekendowe powroty do pracy. ja wiem, że to się zdarza co tydzień i wiem też, ze od jakiegoś czasu dzieje mi się to regularnie, więc powinnam się przyzwyczaić, ale... no jakoś nie mogę. sama nie wiem, w ten poniedziałek rano, jak stoję na przystanku (często w deszczu, bo co?) to jakoś tak dogłębnie rozumiem moją drogą przyjaciółkę (i jak ja mam o niej pisać, skoro żmija nie, za harpię też mi się dostało, a wiadomo nie ma NIC gorszego niż foch tej kobiety), która przekazuje mi mądrości życiowe przywożone z każdej podróży (a podróżuje dużo) i przemawia np. temi słowy - chcę być jak para poznana na tych wakacjach, jeżdżą na wakacje 6 razy w roku. firma się kręci, a oni odpoczywają, bo mówią, że bez urlopu i tak są zbyt zmęczeni, by pracować. albo: bo oni tam sobie siedzą na ulicy i są szczęśliwi, tak po prostu - machają do Ciebie, nic nie muszą robić. siedzą. a jej stare odkrycie, ale potwierdzone ostatnimi doświadczeniami polega na tym, że istnieje pewna instytucja w naszym kraju (z przekory dodam, że taka, która oskarżana jest o wielką opieszałość w działaniu), w której praca WRE! o. zjawiła się o 10, ale to za wcześnie, szefowej nie było. wyszła o 12.
o. zawsze wiedziała, że chce tam pracować.

po czym powróciła do swojej pracy (choć obowiązku nie miała w tym dniu), by zdzierać ręce do krwi w walce o tytuł pracownika miesiąca.
i że niby taka jest "wakacyjna" i tak by poleżała.
no doprawdy.
marzy się jej tablica korkowa ze zdjęciem, medalem i podpisem "pracownik miesiąca". ja to wiem. czuję to.

a poza tym to ja mam właśnie takie głębokie przemyślenia w poniedziałek na przystanku. o jakiejś zabójczej porannej godzinie, gdy deszcz pada mi na nos (pół biedy) oraz na pozostałe części twarzy (efekt pandy is commin!) plus włosy (wiadomo - zdechły pudel zaczyna być widoczny).
i w radosnym nastroju jadę do pracy, by zacząć nowy tydzień.
po czym siedzę w tej robocie 11 godzin (bezcenne), wracam utyrana, stary daje mi jeść, kładę się i zasypiam.
za kilka godzin wstaję znowu.
tyle że dziś jest słonecznie. i jest wtorek. i jakoś tak lepiej.

i naprawdę, serio, superserio - tak jest dobrze.


a w ogóle to co sobie ta pogoda wyobraża? no co??? przed chwilą padal grad, teraz swieci slońce - wlasciwie to wali mi po oczach nawet. szpileczki leżą w szafie i czekają na lepsze czasy.
ach. wiosno. przybywaj!

chcialam napisać o moich ostatnich spostrzeżeniach w temacie kobiet/mężczyzn, ale nie mam sily. chce mi się okrutnie spać. okropnie!
jest jakies lekarstwo na nie-spanie?

sobota, 21 marca 2009

WALKA!

z upodobaniem odnotowuję, iż REGULARNIE bywa u mnie osoba z zawiercia, która dodatkowo wchodzi po moim nicku wpisanym w wyszukiwarce (tak, tak, moi państwo - permanentna inwigilacja!). i piszę to zupełnie bez sarkazmu lub ironii - zawiercie to wszak rodzinna osada starego i chociaż zupełnie nie kumam pewnych rzeczy, które wiążą się z małymi miastami (i tego, że miasta te potrafią tak przywiązać do siebie!), mam sentyment jakiś. więc pozdrawiam serdecznie, tajemnicza osobo!

całe szczęście, że ten tydzień się skończył. wyjątkowo paskudny był.
pomijam takie szczegóły jak fakt, iż w przeddzień WIOSNY padał śnieg i generalnie jakby się ktoś właśnie przebudził (lub np. zakończył sesję) to by pomyślał, że owszem tak, tak - święta idą. tyle że wiadomo. te z choinką.
z pogodą nieodłącznie związane jest narzekanie. więc każdy bez wyjątku dzień zaczynany był słowami "życie nie ma sensu", ale to i tak PIKUŚ (ostatnio słowo-klucz). bo to akurat normalne. gorzej, że ok. godziny 15 hasło pozostawało aktualne.

całe szczęście, że koniec.
uf.
dziś zaczyna się weekend, a ja zaczynam pracę w innym wymiarze.
bo już posprzątane, ugotowane, a ja dziś rano z koszyczkiem (reklamówą, znaczy) pobiegłam na targ,by kupić świeże owoce i warzywka (no dobra, umówmy się - kupiłabym w markecie, ale na targ trzeba pójść, żeby kupić WĘDLINĘ! wiadomo dla kogo). mogę zacząć czytać i pisać.
ale nie o tym. chciałam tylko powiedzieć, że strasznie mnie wkurzała moja rodzicielka z tym sprzątaniem. spadła jedna kropka na ziemię - cała podłoga była wg niej zalana. jakiś mały kurzyk - brud jak w melinie.
w piątek - to chyba jasne - trzeba było iść na piwo. wszyscy szli. knajpy były oblegane przez zalanych licealistów. ale, ale! najpierw sprzątanie. ileż to minęło godzin przeprowadzonych rozmów i negocjacji z moją rodzicielką? powinnam bez egzaminu dostać dyplom mediatora za te rozmowy o przełożeniu sprzątania na sobotę. i co?
wiadomo.

kilka lat później podobna historia pisana jest w mojej księdze domowej...
wpadam do domu w piątek po pracy (albo po zajęciach) i... ready steady GO! bieg przez przeszkody ze szmatą. narobię przy okazji bałaganu większego, ale ja jakoś lubię tak widzieć, że jest co sprzątać. nic nie sprawia mi większej przyjemności niż wciągnięcie do odkurzacza kupki zeschłych liści z mojej rachitycznej paprotki (owszem, paproć stoi na kolumnie. owszem.)
jestem w szale (lub w ogniu, jak mawia moja prawieteściowa) przez kilka godzin, podczas których w mojej głowie rodzą się ciągle nowe pomysły na rzeczy które można wysprzątać lub rewolucyjne koncepcje na temat sposobów sprzątania.
jestem bliska ekstazy.
po czym umieram na kanapie. ok. godziny 21 idę się wykąpać i leżę - umieram. ale to jest takie umieranie pełne dumy. umieranie z poczuciem spełnienia. nie takie o siup, jak w ciągu tygodnia, gdy wracam do domu z pracy o tej 19 i przed oczami mam tylko mroczki (nie braci mroczków! aż tak zmęczona, by ich przegonić z mojej świadomości, nie jestem NIGDY). to jest umieranie pt. "jestem doskonałą panią domu i mam idealnie lśniące mieszkanie". i nie udawajcie, że nie wiecie o co chodzi.
pff.
wiadomo - każdy to zna.
jak już padnę na tej kanapie, rzucam okiem na podłogę i... najczęściej widzę go.
po prostu sam się pcha w zasięg wzroku.
czuję nieprzyjemne mrowienie w mięśniach, oczy zasłaniają się mgłą.
łzy cisną się do oczu, usta zbijają w linijkę.
zaciskam pięści.
kostki bieleją, krew powoli odpływa z twarzy.

to on.

cicik. na samym środku pokoju.

i wtedy wiem. jestem miniaturką własnej matki.
a w tym mieszkaniu nigdy nie będzie tak czysto, jak bym tego chciała.
czas zapalić/napić się/pójść spać.

zostałam pokonana.

a w następnym tygodniu historia się powtarza. to się nigdy nie nudzi...

poniedziałek, 16 marca 2009

na pohybel smokom!

chcialam se zmienić szablon, bo te kropki jakies takie irytujące są. ale dowiedzialam się, że to co mnie się spodobalo jest suche i cyt.: "urzędnicze". no to wracam do kropek. taka jestem podatna na wplywy, niestety.
postanowilam w związku z powyższym nauczyć się htmla. a co? ja nie dam rady? JA? będę toteż zatem siedzieć i uczyć się tworzyć stronki. a jak Wam potem zapodam szablonem na bloga to padniecie! o! a potem zatrudnię się w charakterze informatyka w jakims gigantycznym przedsiębiorstwie, będę zarabiać krocie i będę mieć basen przed swoim domem. a dom koniecznie w majami. albo gdzies w okolicy. postanowione.

ponadto stary wczoraj sprowadzil do domu szatana. po cichu wprowadzil go za drzwi. niby pokazal w gazecie, ze "kochanie, zobacz, jakie fajne", ale... wyszlo szydlo z worka. chwilę później, gdy ja potulnie przygotowywalam popoludniową strawę dla mojego pana i wladcy (mięso z mięsem, polane sosem mięsnym i ZIEMNIAKI! O!), stary cos tam kombinowal w pokoju. nieswiadoma niczego, ze spiewem na ustach, nakladalam ZIEMNIAKI na talerz i takie parujące nioslam do pokoju, bysmy - jak prawdziwa, porządna mieszczańska rodzina mogli spożyc ten posilek, oglądając TVN (niestety, sędzia anna maria skonczyla się wczesniej...).
po obiedzie dowiedzialam się. stalo się jasne.
już nic nie będzie takie samo.

.
.
.
stary zainstalowal mi na kompie grę. już samo slowo GRA niesie w sobie ladunek napięcia. nerwowosci. strachu. a co dopiero TAKA GRA.
nazywa się inca ball. i wygląda tak:


polega na tym, że się strzela do węża kolorowymi kulkami i kulki te (a w konsekwencji i węża) należy zmiesć z powierzchni ziemi. dysponuje się przy tym różnorodną bronią w postaci bomb, deszczu piekielnego, trójzęba i innych (jeszcze nie odkrylam). z gry wydobywają się dzikie dźwięki dzikich inków, a calosc wieńczy zegar, przesuwający wskazówki po przejsciu każdej planszy.
mówię Wam - koszmar.
gralam wczesniej w podobną grę na internecie, stary się ulitował (malo plansz tam bylo) i przyniósl tę. naprawdę KOSZ-MAR!
gralam w to wczoraj od 19 do 23.30 i to tylko dlatego, że zostalam przywolana do porządku i do lóżka.
inaczej gralabym do rana, a potem podmalowala oko, by wyjsc do pracy. z pewnoscią radosna jak slowiczek.
nie wiem, co jest z tą grą nie tak, ale cos jest z pewnoscią. szatan maczal w tym palce. a jakież to odkrywcze mysli przychodzą mi do glowy w trakcie gry!! ha!
gdyby da vinci mial inca ball to by ten samolot naprawdę latal! i helikopter! i w ogóle swiat bylby lepszy, nowoczesniejszy i piękniejszy. postuluję zainstalowanie inca ball w gabinetach ministrów, poslów i urzędników.
chociaż nie.
bo wlasciwie to może i pomysly będą mieli, ale dopóki nie przejdą 8764376 planszy, to raczej ich nie urzeczywistnią.
hmmmm...
jednak nic nie jest doskonale.


ponieważ jednak nie chcialam być na tym swiecie samotna w osaczeniu przez inca ball, postanowilam - jako ten czarny charakter - doprowadzić do upadku również innych i przynioslam dzis do pracy slowotokowi (slowotoczce? wszak ona panną jest!) grę puzzlequest, którą kiedys przytargal dla mnie stary i która zabrala mi kilka ladnych godzin. te godziny przeznaczone byly stanowczo na cos innego niz pomaganie smokom w odzyskaniu ich terytorium lęgowego. no ale co? smokom mialam nie pomóc?
i tak się teraz zastanawiam - czy chlop postępuje w tak haniebny sposób, bo chce się mnei pozbyc? dopiero teraz se to uzmyslowilam!

aha - tak, oczywiscie. uwazam, że gry są bez sensu, granie to strata czasu i nie rozumiem, jak nastolatki mogą spędzać cale dnie przy komputerze! powinny mieć zainteresowania jakies!
(jeszcze tylko 9 godzin i przejdę 16 planszę)

sobota, 14 marca 2009

lejdis end dzentelmen! ostatni epizod historii urzędniczej

kończąc moją historię urzędniczo - mieszkaniową (bo już nowy rozdzial dopisalo życie, a co!), podaję, co następuje:

...stary postanowil zdzialać cos w kasie urzędu, na ten przyklad sprawdzic, czy mozemy zaplacic wadium oraz gdzie takie cuda sie dokonują. w kolejce stalo już 8459859 osób, które ustawily się w niej prawdopodobnie ok. 4.38, co by dokonać terminowo zaplaty za mieszkanie czy inne radosci. fascynujące jest, jak bardzo poprawia się stan zdrowia polskiego spoleczeństwa w okolicy 10 dnia każdego miesiąca. po tym dniu, a takze wczesniej 98% babć jest ciężko chorych, zmęczonych życiem, w stanie absolutnie nie pozwalającym na stanie choćby 30 sekund w kolejce w sklepie (pani by przepuscila emerytkę!) lub O-PANIE-NA-NIEBIESIACH! stanie w autobusie na trasie od przystanku do przystanku!! to już w ogóle jest NIE-DO-WY-O-BR-ŻE-NIA! a tymczasem przed kasą urzędu miasta pelen przegląd babć, mód oraz cudownie uleczonych chorób (o których można porozmawiać).
i na nic znajomość sztuk walki. żadne tam karate czy inne brazylijskie dżejdzitsu się nie przyda. negocjator policyjny również. stoisz albo do dom. stary próbował otrzymać informację, co by potem ew. ustawić się w kolejce, ale drzwi zastawił mu 74 letni kulturysta z miną wściekłego dobermana.
stanęliśmy w kolejce w otoczeniu babć, boazerii, której lata świetności minęły w '87, sztucznego kwiatka i godła. oraz powietrza. bo widać je było stanowczo. babcie wesoło świergoliły, od czasu do czasu trenując struny głosowe i wydzierając się, że "tu się telefonu komórkowego nie używa!!". generalnie fajnie - tak swojsko. czekaliśmy kiedy pani w kasie zamknie okienko i powie "jem przecież", ale zamiast tego otrzymaliśmy w gratisie kolejno: zacięty komputer (trudno powiedzieć, jak to się stało, gdyż pani - zapewne odpowiednio przeszkolona na programie maszynistka - pisała na maszynie palcem sztuk jeden, wystukując literkę na 5 sekund... maszynistka to może. ale chyba w pkp), ryczące dziecko, sapiącą nad uchem babcię, babcię agresywną, która mało nie pobiła innej babci, ogólnokolejkowe poruszenie z tytułu długiej kolejki (połączone z wypowiedziami o zdzirach) oraz brak drobnych (poniżej 50 zł) w kasie i kolejna tama ("idź pani do sklepu rozmienić" "ale mnie kolejka przepadnie").

po prostu cud malina.

ostatecznie zapłacili my.
popłakaliśmy się ze śmiechu przy okazji, a stary dostał grypy.

pojszliśmy również na tę licytację. czułam się trochę jak owca pędzona do owczarni (czy jak tam się nazywa stajnia dla owiec), bo tyle było ludzi i każdy chciał wejść, każdy przyprowadził babcię, ciocię, wuja henia i oczywiście panią mariolkę spod czwórki, bo ona kogoś zna, kto zna kogoś, kto ma szwagierkę w urzędzie miasta - to będzie łatwiej.
my ze starym jak ci idioci we dwójkę.
koniec końców - mieszkania nie wylicytowalismy. poszło za sumę, którą skomentować można wyłącznie gromkim pff.
i okazalo się przy okazji, że ludzie mają generalne upodobanie do mieszkań bez łazienki oraz z tualetom poza budynkiem; w dodatku są gotowi dać za takie mieszkanie ciężką kasę.
wniosek?
albo jesteśmy za biedni.
albo za głupi.
albo po prostu francuskie pieski z nas.

hau hau hau,
stary saskii by ruderę miał
i wraz z saskiią swoją lubą,
w podróż by się udał długą,
by co wieczór lub co ranek
wody przynieść kilka szklanek,
a w tej wodzie, ach rozpusta!
może by umyli usta.
może zęby, może ręce,
i to tyle - kropli więcej
już by znikąd nie dostali.
kibel by se zbudowali
na podwórku lub w przedsionku.
z sąsiadami zaś w ogonku
stojąc do tej toalety,
uzyskaliby podniety.


tak się uzewnętrzniłam.

środa, 11 marca 2009

kazdy kilogram obywatela dobrem calego narodu

jesli z jakiegos powodu jeszcze uwazacie, ze macie jakies prawa, cos znaczycie w tym swiecie, a nadto - ze dacie sobie w nim rade... pozwolcie, ze Was wysmieje.
albo nie.
moze po prostu idzcie jednak do urzedu jakiegos i sprobujcie w tym urzedzie zalatwic cos, bo chyba dawno nie byliscie, co?
jesli dodatkowo lubicie film "mis", który ja widzialam jakis pierdylion razy i znam cytaty na pamięć - wycieczka z pewnoscią będzie udana.

a wiec (nie zaczyna się zdania od "a więc")... nadal na tapecie mieszkanie, bo jakże by inaczej. wymyslilismy se jakis czas temu ze starym, że weźmiemy udzial w przetargu w urzędzie miasta na najem wolnych lokali mieszkalnych (a jak). w ramach tych trzech milionów mieszkań, co to nam państwo mialo ofiarowac, cobysmy my - mlodzi, jurni, zdrowi - mogli sie w spokoju rozmnozyc, ofiarowane nam są co najwyżej ruiny mieszkań w kamienicach, w których niespodzianka goni niespodziankę, a czynsz trza wylicytować i wcale nie zaczyna się od symbolicznej zlotówki. ale, ale. przynajmniej cos jest.
i my w takim wlasnie przetargu zamierzamy wziąć udzial. w tym celu trzeba bylo najpierw znaleźć ogloszenie na stronie www miasta (w przedostatnim dniu skladania ofert), a potem obejrzec mieszkania, zaplacic wadium, skompletowac dokumenty i zlożyć je (w dniu ostatnim, a co!).
ROZDZIAL PIERWSZY pt. SWIATELKO NADZIEI
rozdzial krótki - znaleźlismy to ogloszenie, wybralismy mieszkania, które chcemy zobaczyć, w 465645 sekund przygotowalismy dokumenty, w tym m.in. zaswiadczenia o zarobkach (będziemy się chwalić, że nas stać na remont). gotujemy się do wyprawy. kalesony zakladać, mapa w dloń i w miasto.

ROZDZIAL DRUGI pt. ATRKACYJNIE POLOŻONE MIESZKANIE WYNAJMnĘ
mieszkanie nr 1 - nie ma w nim nic. no nie. przepraszam. sciany byly, jesli umownie nazwiemy to scianami. nie ma lazienki, nie ma ogrzewania, nie ma podlogi (plyty pilsniowe na wilogtnym betonie), nie ma drzwi (dykta), nie ma niczego (jak mawial klasyk). nawet rur nie ma.
przez chwilę wierzę, że cos się z tego da jeszcze wyskrobac. wizualizuję sobie wesole mieszkanko z promieniami slonca igrającymi po jasnych scianach. tylko ze te promienie to se chyba w koszyku przyniosę, bo mieszkanie jest od podworza i jest ciemno. żegnamy się z panem konserwatorem, co to byl naszym przewodnikiem i uciekamy. ja z cichą nadzieją, że może... stary realistycznie popatrzyl na swiat, komentując stan mieszkania slowem krótkim, acz tresciwym, oznaczającym męski organ plciowy.

mieszkanie nr 2 - jesli w tamtym mieszkaniu bylo ciemno, to w tym mamy mrok piekielny (w piekle jest ciemno? bo w sumie tam sie ogień ciągle pali... hmm, to może lepiej mrok egipski. o.) ciemno jak nie przymierzając wiadomo gdzie i u kogo. mieszkanie jest w kólko (w sumie zabawne), a glowny salon i osrodek naszego życia przypada na pokoj srodkowy, ktory wyposażono w okno SZTUK JEDEN, we wnęce, która znajduje się w innej wnęce, którą przykrywa balkon sąsiadów. bo to, że okno wychodzi na podwórko kamienicy to jasne, nie? ponieważ chwilowo nie mam talonów na bezplatny deprim, nie zdecydowalismy się.

mieszkanie nr 3 - nie ma w sumie co opisywać, bo jest fajne. co prawda okolica taka, ze łatwo gratis z karata oberwać, ale w sumie centrum miasta. jest git. bieremy. znaczy się - będziemy się w piątek o nie scigać.

mieszkanie nr 4 - na pierwszy rzut oka wydawaloby się, że ok. po każdej wizycie w mieszkaniach szlismy do OEB (oddzial eksploatacji budynkow), co by obejrzeć, ile kasy trza w to wpakowac i co porobic. panie w oebach mile, co nas zaskoczylo w stopniu najwyzszym. no i w przypadku tego mieszkania otrzymalismy informację, iż lazienka co prawda jest, ale musi zostac zlikwidowana, bo niestety - nie ma jakiegos ciągu czy czegos (może pociągu). więc wiadomo - super lux. mieszkanie bez lazienki i szans na lazienkę. do kapitalnego remontu, z ogrzewaniem węglowym, nie wiadomo, czy można zrobić inne. pfff. nie wiadomo nawet czy to weglowe dziala. idealne dla mlodej pary. najlepiej z dzieckiem. niewdzięczni. nie zdecydowalismy się.

mieszkanie nr 5 - nie bylismy w srodku, ale zastrzezenia odnosnie ogrzewania byly i tu aktualne. poza tym mieszkanie bylo na 3 pietrze masakrycznej kamienicy, w ktorej zenek i heniek od 7 rano już degustację prowadzili na korytarzu. po wejsciu na to 3 piętro stwierdzilismy, ze po 1. czasem chcemy gdzies wyjsc, a wysokosc schodow raczej zniecheca, po 2. czasem ktos by do nas przyszedl, a ze moje przyjaciólki brzydzą się wysilkiem fizycznym, to moze byc trudne, po 3. zawal przed 30 to nie to, czego oczekujemy od życia. ergo: ostatecznie zapewne zostalibysmy najlepszymi kumplami zbyszka i heńka, a nie wiem, czy lubię piwo TIP.

ROZDZIAL 4 pt. JEM PRZECIEŻ
no to myk do banku, co by pobrać kasę na wadium. jesli ktos mysli, ze to latwe, jest w blędzie. w kolejce 983 babcie, wszak rencinę trza wyciągnąć, bo nigdzie nie jest tak bezpieczna jak w skarpecie/w poscieli/w kieszeni wnuka/na tacy w kosciele. no to stoję. stary w tym czasie poszedl zbadać sytuację w kasie urzędu miasta. stalam minut 40, gdyz otwarta byla jedna kasa. w tym czasie pani w kasie obok najspokojniej na swiecie spożywala zdrowe sniadanie w postaci bulki ze smalczykiem (zakladam, ze to wlasnie smalczyk) oraz kawy plujki (ba!). w pewnej chwili, z powodu drobnej nieuwagi, stracilam szansę na zdobycie celu (kasy znaczy się), bo sprytnie i zwinnie jak wąż wcisnęla się przede mnie kolejna babcia, która z wyrzutem oswiadczyla, ze chyba nie pozwolę, żeby ona W TAKIM STANIE stala w kolejce (siedziala na krzesle, znaczy sie). nie pozwolę. powiedzialam, że nie ma problemu, ja spieszę się tylko do pracy, aby zarobić na tę jej emeryturkę (co by perelka, ukochany piesio babuni mial co jesc). w kolejce nie okazano mi zrozumienia.
w tym czasie stary walczyl. w kasie urzędu miasta stalo 847767 osob...

ale o tym potem. przejdziemy do czesci wlasciwej - urzedowej. bo mam wyrzuty sumienia, ze się rozpisalam.
a teraz czas zarobić na babunię i perelkę.

niedziela, 8 marca 2009

dzień kobiet, dzień kobiet, niech każdy się dowie! że dziś jest dzień kobiet!

goździk i rajstopki odmeldowane?
wszystkim kobietom i kobietkom - najlepszego z okazji naszego święta.
wiem, że niechlubna przeszłość, wiem, że święto spod znaku tychże rajstopek (z klinem, wrrr), goździka i flaszki (heniek, dziś święto kobiet, co? za swojOM się nie napijesz?), ale...
w sumie czemu nie obchodzić święta, skoro ma na celu coś fajnego? uczczenie wszystkich kobiet. i tych, co z dziećmi w domu, i tych co w pracy, i tych co na barykadach. mnie się podoba. staremu też, toteż zatem pojszliśmy dziś na obiad, a potem do kina. a co. goździka nie otrzymałam, co mnie dosyć martwi, ale jedna z drogich memu sercu przyjaciółek (ta, co to się oburzyła, że śmiem ją nazywać żmiją, choć w towarzystwie nosi ksywę harpia, więc ja się zapytowywuję, czy ja nie byłam nawet MIŁA?!) otrzymała od starego (MEGO!) ekspektatywę rajstopek z klinem. szczęściara.
w każdym razie święto 8 marca wywołało jak zwykle wśród różnych działaczy burzę dyskusji na temat roli kobiety w społeczeństwie, a także tego, jak bardzo jest niedoceniana, dyskryminowana i poniżana. do udziału zaproszono rzeczone społeczeństwo takoż, wypytując na ulicach wszelkiej maści babcie i inne kobiety czy czują się dyskryminowane.
jak co roku.
czujOM się. jak co roku, naturalnie.
w konsekwencji kazia szczuka i jej pokrewne dusze (które znam i które w zasadzie winnam pozdrowić, ale o tym przy okazji) ogłosiły, iż kobiety w polsce dyskryminowane SOM i trza coś z tym zrobić. wyliczono więc konkretnie, ile taka pani domu winna zarabiać, ile kosztuje jej praca. w sensie - oszacowano jak bardzo pani taka jest dyskryminowana.
ale do rzeczy. bo sęk w tym, że ja się poczułam taka dość... hm. mało dyskryminowana. a właściwie nawet nie. leniwa się poczułam. (jejuuu ł powróciło na matczyne łono!)
no bo tak - praca w domu kosztuje zasadniczo pobieżnie ok. 1200 złotych. w tym np. mycie podłóg 10 zł za godzinę. i inne takie.
a ja tych podłóg nie myję wcale (stary myje). a nadto podłogi myte są raz w tygodniu, bo jakoś nie bardzo się komuś chce. okna myte są jak już bardzo poproszą. itp itd.
i zastanawiałam się nie nad tym, czy kobiety są dyskryminowane (nie czuję tego osobiście, ale przypuszczam, że zjawisko istnieje i trzeba coś z nim robić), tylko czy ja jestem taka leniwa? ergo: czy ja jestem dobrą gospodynią domową. bo mówcie se, co chcecie, ale każda z nas ma wewnętrzną kurę. i ta kura każe nam być dumną, gdy stoimy przy piecu. i patrzeć oczami pełnymi miłości na naszego chłopa jedzącego posiłek przygotowany z takim trudem i znojem (piękne słowa).
i odczuwać jako sukces umiejętność okiełznania prania, prasowania i tych nieszczęsnych podłóg.
i wiele, wiele różnych tego typu. nie wiem, czy to źle, czy dobrze i nie czuję potrzeby wartościowania. ale jest tak, co? (jaka ja jestem dumna jak wrócę z pracy i w tych ciuchach wszystkich staję do garów, stary wraca ze zakładu, a ja na stół fruuu zupa i drugie danie, nim on zdąży się przebrać. jesuuu. tego się nie da porównać nawet do przemówienia do rozsądku moim uczniom i zmuszenia ich do nauczenia się na kolokwium! NEVER!)

ponadto stary był się oburzył, że szafują słowem równouprawnienie, a potem żądają przepuszczania w drzwiach. a i owszem, moi drodzy mężczyźni. ci co tę szansę stracili, niech żałują, ale ci co byli na randce ze mną czy mnie podobnymi wiedzą - przepuść w drzwiach, podsuń krzesło, podaj kartę, pozwól zamówić pierwszej, zapłać, odprowadź pod drzwi.

to mówiłam ja.
walcząca, pracująca i wyzwolona baba. co to żadnej pracy się nie boi.
i jak mówi stary "i obiad ugotuje, i halę przed krokodylami zabezpieczy" (takie zlecenie miałam, serio)

lubię zasady savoir vivre.
lubię być rozpuszczana.

i czasem chcę być małą dziewczynką i niech ktoś za mnie zdecyduje. i mnie przytuli.

także ten.
chyba mi się generalnie nie podoba generalizowanie. kobiety są różne. i każda z nich ma różne kobiety w środku.
więc wszystkiego naj, drogie panie.
a kochane feministki - nie dajcie się i nam zwariować. i pozwólcie, byśmy czasem dumnie i z miłością w oczach spoglądały jak nasz nieogolony i nieświeży chłop pożerał schaboszczaka.
howg.

wtorek, 3 marca 2009

murarz-plytkarz-tipsiarz

wymusza się na mnie pisanie notek na blogu (blogasku!).
wchodzę do pracy, chcialabym popracować (hehe), ale nie. pisz notkę. to piszę.

w sumie od rana wiedzialam, co tu będzie (jest rano! gdzie podzialy się te czasy, gdy ranek to byla dla mnie godzina 12? no gdzie??? to se nevrati?). gdyż ponieważ dzis jest ten wyjątkowy dzień. ten dzień, który przychodzi czasem znienacka do każdej (każdego?) z nas.
dzień pt. "jestem brzydka, gruba i nie mam się w co ubrać". dzień wsciekłosci bo-tak. patrzę w lustro i wszystko jest nie tak. wyglądam jak ta slowotokowa przyslowiowa dupa zza krzoka. a nawet pól dupy.
wszystko zewsząd się wylewa.
wszystkie ubrania są brzydkie.
moja twarz przypomina... wlasciwie nie wiem, co przypomina, a każdy wlos żyje niezależnym życiem.
dziwnym trafem te dni przydarzają się najczęsciej wtedy, gdy masz mnóstwo do zrobienia, a w pracy będziesz do pólnocy. jakims dziwnym trafem nigdy nie przydarzają się w weekend, jak leniuchujesz w domu i goscisz sie na kanapie z herbatą i gazetą (ostatnio czytalam poradnik domowy i jedna ze żmij zapytala, czy już skonczylam 43 lata, bo ona przegapila uroczystosc, pfff!).
ano. życie jest ciężkie i powtarzam to od kiedy pamiętam.

ponadto co. jak już narzekam to na calego.
bo wiecie - ja pracuję z dziećmi. tzn. wiekowo to już są dorosli, ale wewnętrznie raczej dzieci. i zaskakuje mnie niezmiennie ich podejscie do nauki. teraz panstwo nauczycielstwo się zawzięlo i - niech ich szlag - postanowilo dzieci cos nauczyć. pokazać inną formę nauki oraz to, z czym prawdopodobnie będą mieli do czynienia jak skończą studia i pójdą w swiat (czyli na rynek pracy, gdzie po wyslaniu 200 cv znajdą pracę z oblesnym dyrektorem, lapiącym sekretarki za tylek albo w syfiastym biurze za czypińdziesiont miesięcznie. nie ze w nich nie wierzę. nie wierzę w starą gwardię mojego zawodu).
i co?
państwo nauczycielstwo myslalo, że będzie fajnie. ubawimy się, pogadamy, nauczą się. że ich to z-ak-ty-wi-zu-je.
że narzekają na studia, na nudne zajęcia, to wyrwą się do pracy niczym rącze jelonki.

cóż.
próbujemy osiągnąć swój cel od kilku ładnych miesięcy. prosbą i groźbą. dupa. nawet zbita. dzieci przychodzą, ale tak jakos ociągając się. niby pracują, ale na odwal. bo to im ktos po zajęciach każe przyjsc, bo nikt nie ma czasu, bo to, bo tamto.
chyba jestem stara i czegos nie kumam.
wiem, ze piwo się samo nie wypije i nigdy w życiu nie wpadlabym na pomysl robienia czegokolwiek dodatkowego w piątek popoludniu, ale... myslalam, ze na studia idą swiadomi ludzie, ktorzy dodatkowo w obliczu dzisiejszej sytuacji na rynku, chca wyciągnąć z uczelni tyle, ile się da.
a potem rzucać w twarz pracodawcy co się robilo i co się umie (bo nie ukrywajmy, nie chodzi już tylko o wiedzę dla wiedzy, nie nie nie).
i nie.
narzekać, że na uczelni nudno - tak. że nie ma pracy - tak. że pracodawca wymaga doswiadczenia, a ja dopiero studia skonczylem - tak.
zrobic cos samemu? kiepsciutko.

chyba się starzeję, bo zrzędzę, ale chyba mam też trochę racji.

tak, jestem rozczarowana.
być może bardziej nadaję się do pracy na uczelni w kotlowni.
byl kiedys taki kawal (z brodą!)
- co robisz?
- wykladam na uczelni.
- a co?
- plytki pcv.

o. i tę koncepcję warto przemysleć.

poniedziałek, 2 marca 2009

wiosna, wiosna, wiosna ach to ty....

i znowu poniedzialek. (tym razem blogspot postanowil mi zablokować l z kreseczką, jakas cenzura czy co?)

trochę mam poczucie jakby w moim życiu zadomowil się swistak. i to nie ten z reklamy, tylko ten od dnia swistaka. jakies te dni podobne do siebie, co? praca-dom-obiad. chyba bym chciala byc bezrobotna trochę. wiem, ze przypuszczalnie nie za dlugo, ale przynajmniej kilka dni. (to się ponoć urlop nazywa, ale nie wiem, bo nie korzystam z tej instytucji zbyt obficie).
w sobotę obejrzelismy mieszkanie, które nie mialo grzyba, mebloscianki na wysoki polysk, a wanna umiejscowiona zostala w pomieszczeniu, w którym zazwyczaj wanny się spodziewam. znaczy się - spelnialo większosc naszych oczekiwań (szlag mnie trafi z tym brakiem l z kreseczką).
i oczywiscie dupa, gdyż ponieważ sytuacja prawna mieszkania jest delikatnie mówiąc niekomfortowa. po drodze mijalismy urocze ogródki dzialkowe i wypatrywalam jakiegos opuszczonego domku, coby jednak miec gdzie mieszkać jakby co. w depresji nakupilismy tyle jedzenia w realu, że nam się lodówka nie domyka, a stary zabral mnie na romantyczny obiad w kejefsi. byl on (stary, nie komandor z kejefsi) szalenie wzruszony faktem, iż w konsekwencji obiad skladal się z mięsa z mięsem oraz kilku frytek. a nie - przepraszam, bo jestem niesprawiedliwa. byl jeszcze sos czosnkowy.
żadnych zapychaczy w postaci warzyw.
osobisty wrócil do domu z usmiechem na twarzy, którego nie jestem w stanie wywołać nawet fundując mu najbardziej wyuzdane zabawy wieczorem.
cóż.
męska potrzeba mięsa.
nigdy tego nie zrozumiem. ja bym mogla jesc glownie warzywa z warzywami. i tak staram sie gotowac. nie napotykam, jak się spodziewacie, nadmiernego zachwytu i zrozumienia w domu. ognisko domowe dopala się z sykiem w niespokojnym oczekiwaniu na obiad zlozony z GOLONKI, tudzież innych zwierzęcych - o przepraszam - męskich skladników pożywienia.
martwię się odrobinę o nasze nienarodzone (i daj Bóg - niesplodzone) jeszcze pisklę. czy ono urodzi się z brytfanną w ręce? czy do zabawy winnam mu dawać polać schabu lub udko z kurczaka?
a najgorsze z tego wszystkiego jest zrozumienie, jakie staremu okazują moje wlasne osobiste przyjaciólki. żmije. i to wyhodowanie na MYMLONIE!
ech... poniedzialek. ale przynajmniej jest sloneczko, cieplo w miarę, żyć się zachcialo. byle do wiosny, panie, byle do wiosny.

(a propos - z tym tekstem kojarzy mi się historia matki przyjaciólki mojej matki, która w mroźnym grudniu 1981 roku, widząc wyziębionych żolnierzy, grzejących się przy koksowniku, chciala ich pocieszyć i krzyknęla z auta "nie martwcie się chlopcy, wiosna nadchodzi, byle do wiosny!". te swięta spędzila siedząc na dolku czy w innym uroczym miejscu, gdyż ponieważ dla tych zmarniętych kurcząt jasne bylo, iz pani rzuca opozycyjnym haslem. nie warto być uprzejmym.)